niedziela, 19 lipca 2015

Kontynuacje filmowe

Długo zastanawiałem się, o czym mógłbym napisać i poniekąd temat przyszedł do mnie sam, bo kontynuacje filmowe powstają jak grzyby po deszczu. Sam wczoraj natknąłem się na dwie kontynuacje kultowych filmów - Czy leci z nami pilot? oraz I kto to mówi?
Film, książka, czy gra? W pierwszym odruchu odpowiadam, że film, ale potem myślę sobie o kontynuacjach gier, aby na końcu dojść do wniosku, że książka też może. Nie ma większej różnicy, bo wszystko może doczekać się swojego sequela i myślę, że możliwość posiadania "ciągu dalszego" to duże pochlebstwo dla oryginału. Wszakże złe twory rzadko otrzymują drugie życie. To znaczy otrzymują, ale trzeba zaznaczyć, że istnieją twory złe i "złe".
Pamiętam, gdy pierwszy raz natknąłem się na książkowy sequel (wiem, jak to brzmi). Nie chodzi mi o każdy sequel, ale o kontynuację, której byśmy się nie spodziewali. U mnie był to Piotruś Pan. Zaintrygowany tytułem poczytałem trochę na internetach, ale po samą książkę sięgnąć nigdy się nie odważyłem. Chodzi o to, że niektóre marki po prostu nie powinny bawić się w kontynuacje, bo są tak dobre; perfekcyjnie ułożone, że każdy następny dodatek byłby jedynie skazą. Jasne, są filmy, które tworzy się z założeniem, że mają stanowić część pierwszą większej historii (cześć, Jack Sparrow), ale dzisiaj tworzenie kontynuacji staje się pewnego rodzaju nałogiem u twórców.

S.Darko, czyli kontynuacja Donnie Darko
Słowo "sequel" brzmi ładnie, prawda? Do dziś wspominam z sentymentem swój pierwszy obejrzany sequel, którym były Szczęki 2. Co to były za emocje! Kolejny rekin, grupa nastolatków na morzu i śpieszący im na ratunek Roy Scheider.
Szkoda, że większości z nas (i słusznie) kontynuacja kojarzy się z czymś wtórnym, mniej doskonałym, odgrzanym. I trudno się dziwić. Z jednej strony może drażnić rażący brak pomysłowości twórców; po co tworzyć nowe postaci, wątki, historie skoro raz jeszcze można przetworzyć tę samą bajkę i podać ją jako ciąg dalszy zeszłorocznego hitu? Doskonałym przykładem jest Kevin sam w Nowym Jorku, który kropka w kropkę, gag w gag, scenę po scenie kopiuje rewelacyjną część pierwszą. Mimo wszystko mistrzami w dorabianiu kontynuacji okazują się być twórcy horrorów - piątki, świątki, koszmary lat ubiegłych i przyszłych, piły zwykłe i mechaniczne.
Tak jak fabuła tych filmów, tak i nazewnictwo sequeli nie grzeszy oryginalnością albo daje się "2" (Spider-Man 2), bądź słowo wskazujące kontynuacje historii (Powrót Batmana, Omen: Przebudzenie), a czasem ucieka się do gier słownych (Za szybcy, za wściekli).
Zapędy filmowych twórców rzadko kończą się na dwójce. Rolą sequeli jest stworzenie połączenia dla większej serii, a może nawet mini-serialu. Zrzędzę? Ano, zrzędzę. Czasem warto raz jeszcze obejrzeć przygody ulubionych bohaterów w nieco innej odsłonie. Wyobrażacie sobie, jak smutny byłby świat bez kolejnych filmów z kapitanem Sparrowem?
Chyba jednak większość ludzi jest przeciwna tworzeniu kontynuacji i wśród bojowników fundacji charytatywnej "Nie dla sequeli" można wyróżnić trzy opinie:
- żartobliwą: "z tego robi się moda na sukces",
- pesymistyczną: "niepotrzebna kontynuacja",
- na chłopski rozum: "wiadomo, że robią to dla kasy" (no, bo produkcja filmów to czyjeś hobby).
Po części zgadzam się. Nie każdy film prosi o ciąg dalszy, a "chwytliwy" tytuł potrafi być wielką pokusą dla filmowców. Mimo wszystko w tworzeniu kontynuacji warto zachować zdrowy rozsądek i umiar.
Znacie film, który wręcz prosi się o ciąg dalszy? Może macie ulubiony sequel?

Filmy / Seriale

Różne...

sobota, 18 lipca 2015

[Wakacyjne wyzwanie] Stare lwy

Sprawdzam czas... Za moment telewizja wyemituje Wakacje Waltera, film, o którym  przez ostatni tydzień pisałem, a pisałem, bo został mi polecony przez Meg w ramach wakacyjnego wyzwania. Nie było łatwo, bo kino familijne jest mi dalekie, a moja wiedza o nim kończy się na kilku sztandarowych tytułach.
Stare lwy, zgodnie ze wskazówką Meg, odnalazłem pod tytułem Wakacje Waltera i z tej nazwy będę korzystał w tekście. Film powstał w 2003, a za jego reżyserię odpowiedzialny był Tim McCanlies, którego nazwisko niewiele mi mówiło, ale po sprawdzeniu okazało się, że jest to scenarzysta rewelacyjnego Stalowego giganta.
Historia koncentruje się na  nastoletnim Walterze (w tej roli Haley Joel Osment). Jest to spokojny i nieco zastraszony chłopiec, którego samotnie wychowuje matka. Chociaż wychowuje to raczej za duże słowo, bo kobieta raczej niespecjalnie interesuje się synem. W kolejne wakacje decyduje się porzucić go do domu ekscentrycznych wujów. Wakacje na wsi powinny kojarzyć się przede wszystkim dobrze, ale dla Waltera znaczą nieco więcej, bo są lekcją (i to dość mocno zaznacza się w filmie) bycia mężczyzną. Chłopak uczy się pracy, odpowiedzialności, a także otwiera się na ludzi. Tu nie ma miejsca na szaleństwo, dynamikę i zwroty akcji. Kino familijne, którego Wakacje Waltera są doskonałym przykładem oferuje przede wszystkim spokój oraz luźnych przemyśleń o życiu. Oczywiście pojawiają się też wątki komediowe, ale podobnie jak film są w bardzo delikatne jak lwica Jasmine mieszkająca na polu kukurydzy, albo... Dobra, o tym zaraz. 

Jasmine - najsympatyczniejsza bohaterka filmu.






















Co jakiś czas wiejską sielankę przerywają opowieści o młodości Gartha i Hubba, które są niczym wyjęte z filmu o Indianie Jonesie. Chociaż stoją w zupełnej opozycji do płynącego swoim rytmem życia w Teksasie to są mocną stroną filmu. Przede wszystkim stanowią dobry przerywnik dla wszystkich widzów, których nuży strzelanie do akwizytorów. Historia o miłości Hubba i Jasmine (księżniczki, nie lwicy, jakby ktoś miał wątpliwości) brzmi niezwykle bajkowo. Jasne, trudno w nią uwierzyć, ale podobnie jak Walter musimy przyjąć ją za prawdę. I to bardzo fajny zabieg. Twórcy w ten sposób próbują bawić się z widzem i w prowokują go do pytania: "Czy to prawda, czy tylko upiększenie"? Coś jak historie opowiadane w Małej księżniczce oraz Dużej rybie.
Film radzi sobie również aktorsko. Co do odtwórcy roli Waltera to nie jestem fanem Osmenta, ale muszę przyznać, że wypadł dobrze. Miło było zobaczyć Michaela Caine'a, którego ostatni raz na ekranie widziałem w Batmanie Nolana. Najlepiej wypadł jednak Robert Duvall w roli twardziela Huba. Spisała się też obsada z drugiego planu dzięki czemu aktorsko film działa bez zarzutów.
Odbiór całości, niestety psuje końcówka filmu. Myślę, że wystarczyłaby scena powrotu Waltera do miejsca, gdzie spędził dzieciństwo, ale happy end, w którym chłopak decyduje się zostać z wujkami. Jednak twórcy pokusili się o rozwiązanie "wątku bajkowego". Trochę szkoda, bo zamiast pozostawienia młodości Huba w tajemnicy zdecydowali się potwierdzić historię. Lądujący w ogródku helikopter, szejk, który potwierdza prawdziwość słów wujków... Zbędna końcówka. 
Wakacje Waltera to pewnego rodzaju sentymentalna podróż do czasów dzieciństwa, wizyt na wsi. Film w zasadzie niczym mnie nie oczarował, ale był przyjemny w odbiorze i zgadzam się z jego przesłaniem, że nie warto bać się czasu, jeśli żyje się "pełną piersią".

Czy obejrzałbym ponownie?
Ponownie oglądam jedynie filmy, które lubię bardzo. Mam okazję obejrzeć dzisiaj. Zaraz. W telewizji, ale chyba odpuszczę sobie. Tak, czy inaczej jestem wdzięczny Meg za polecankę, bo sam raczej nigdy nie sięgnąłbym po Wakacje Waltera, a przecież fajnie jest poszerzyć swoją wiedzę filmową o kolejny tytuł.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Ranking najlepszych czołówek z bajek

I cieszcie się, bo wreszcie są wasze Muminki... Zobacz sam jak Gumisie skaczą tam i siam... Kto się boi Gargamela niechaj zaraz idzie spać...
Ktoś nie pamięta? Ktoś nie zna? Jeśli tak, to moja rada: nie przyznawać się. Człowiek się starzeje, ale nadal pamięta piosenki z bajek. Seriale animowane mają trudne zadanie, bo muszą od początku przykuć uwagę młodego widza. Nie istnieją tylko po to, aby podać nazwiska ludzi odpowiedzialnych za produkcję, jak to się ma przy serialach fabularnych, ale po to, aby zostać zapamiętanymi i kojarzonymi z daną produkcją.
Ogólnie wybór najlepszego openingu to misja samobójcza. Zacząłem przypominać sobie animacje ze dzieciństwa i bach. Koniec. Aha, w tytułach bajek linkuję do filmików z openingami. Jakby ktoś chciał posłuchać :)

11. Smerfy

Nie jestem fanem Smerfów. Nigdy nie byłem, ale sam opening na trwałe zapisał się w pamięci mojego pokolenia. Fragment: "Kto się boi Gargamela niechaj zaraz idzie spać. To film dla tych którzy lubią się bać" brzmiał jak zachęta do zapoznania się z niesamowitym światem niebieskich stworków.

Podobnie jak ze Smerfami. Nigdy nie byłem fanem "Kaczych opowieści", ale brzmienie tej piosenki i scenki pokazywane w trakcie są świetnie skomponowane. Z tego co mi wiadomo są dwie wersje czołówki. Osobiście bardziej lubiłem wersję nowszą, ale pewnie jak zwykle jestem w mniejszości.

Janusz Radek jest jednym z najzdolniejszych artystów na polskim rynku muzycznym. Jego wykonanie piosenki tytułowej po prostu niszczy. Jest pozytywne, fajne, dynamicznie i wszystko.

To również klasyka, którą pamiętam z dobranocki. Wykonanie piosenki przez Zborowskiego jest ciepłe i delikatne. Tu nie ma jakiegoś szaleństwa, krótkich i szybkich scenek, a po prostu sceny z samego serialu: kapelusz czarodzieja, liczne ekspedycje i wyprawy głównych bohaterów przy lekkim "pa pa pa pa ma ma ma". Ostatnią sceną czołówki są Muminki odpływające swoją łodzią w kolejną przygodę.

Na niedzielną dobranockę zwykle przypadały produkcje Disneya, a wśród nich Kubuś Puchatek. Może nie jest to najlepsza czołówka, ale wywołuje miłe skojarzenia. Jest kolorowa, wesoła, a piosenka miła dla ucha.
 
To chyba najbardziej łobuzerska czołówka ze wszystkich. Krótki, około minutowy opening pokazuje Harry'ego, który "terroryzuje" okolicę, czyli wszystko to co znamy z serialu w pigułce. Poza Harrym pojawiają się także koty z wysypiska w swoim fenomenalnym cadillacu, a wszystkiemu towarzyszy świetna piosenka. I to jedyne miejsce, gdzie dwa i dwa to pięć.

Wykonanie Wodeckiego to klasyka. Można powiedzieć, że Maja się zestarzała, że dzisiejszy widz nie wyniesie z niej zbyt wiele, ale nie można powiedzieć tego o piosence, która przeszła do historii dobranocki. Piękna i melodyjna czołówka bije na głowę nie jedną nową produkcję. Przy okazji widząc nową Pszczółkę Maję miałem ochotę zabić się.

Chip-chip-chip-chip i Dale pomoc niosą... Z całej jedenastki Brygada RR jest moją ulubioną bajką i  bólem serca nie umieszczam jej na podium.W około minutowej czołówce dzieje się wszystko: są pościgi, ucieczki, walki i trochę komedii. Wszystkiemu towarzyszy rytmiczna melodia oraz epicki refren "Chip-chip-chip i Dale...". Piosenka ma ws obie mnóstwo energii, ale niestety przegrywa w starciu z angielskim wykonaniem.
Co prawda amerykańska wersja podoba mi się nieco bardziej, ale polska czołówka nie jest gorsza. Na pierwszym planie są kolorowe misie, serduszka, chmurki, a wszystko w pastelowej stylistyce. Nie da się zaprzeczyć - czołówka jest cukierkowa, ale to nie jest żadna wada. "Troskliwe misie" są produkcją skierowaną dla najmłodszych widzów i taki opening zwyczajnie pasuje do całości.

Pokemon doczekał się całej masy czołówek, ale żadna nie jest tak genialna jak ta z oryginalnej serii. Pierwsze ujęcie pokazuje Mew i Mewtwo gdzieś w kosmosie. Potem główny bohater biegnący tuż obok Arcanine i Rapidash. W czołówce co po chwila pojawiają się najbardziej fenomenalne kieszonkowe stwory z pierwszej generacji. I genialna wykonana piosenka, która stawia wyzwanie: "Pokemon! Czy już wszystkie masz? Musimy ocalić świat". To klasa sama w sobie.

Nie wiem, czy "Gumisie" na miejscu pierwszym są dla kogoś zaskoczeniem i czy zgodzicie się, co do miejsca pierwszego, ale dla mnie piosenka z czołówki to jedno z najmilszych wspomnień z dzieciństwa. Na youtube znalazłem dwie wersje piosenki. Jedna znana z serialu i druga z imionami misi, która zagościła jedynie w kilku odcinkach. Czołówka jest niesamowita. A sama piosenka brzmi genialnie w każdej wersji językowej, ale czego się dziwić? Przecież Gumiś to fajny miś.

piątek, 3 lipca 2015

La Linea

Ostatnio w internecie natrafiłem na włoską produkcję z lat siedemdziesiątych, którą pewnie w Polsce głównie kojarzy się z reklamą Plusa (w tym momencie Plus powinien wypłacić mi fortunę za reklamę), ale jeśli dobrze pamiętam to samo "La Linea" emitowano w polskiej telewizji jeszcze w erze dinozaurów, gdy życie było proste i nikt nie doszukiwał się podtekstów w filmach animowanych. Czym jest La Linea? Idzie sobie ludzik i tyle z historii. Bezsensu tłumaczyć. Lepiej pokazać:


Jasne? Jasne. Twórcą kultowej animacji był Osvaldo Cavandoli. Każdy odcinek serii miał około trzech minut, a odcinków było... Nie wiem, ale to akurat większego znaczenia nie ma. Każdy epizod rozpoczynał się od narysowania, czy stworzenia przez rękę linii, która zmieniała się w bohatera. "Mr.Line" (ta, w internetach spotkałem się z taką nazwą) jest stereotypowym Włochem: wesoły, sympatyczny, ale i łatwo wpadający w złość. Lubi samochody, kobiety oraz zwierzęta. Ta komiczna postać co jakiś czas w swojej podróży "po linii prostej" napotyka różne przedmioty, czy postaci, które dorysowuje mu ręka. Warto dodać, że ręka jest drugim bohaterem "La Linea". Jej rolą jest bycie twórcą, a może nawet Bogiem, który decyduje o losie człowieczka; rozpoczyna jego życie, a w finale odcinka kończy. W każdym razie sympatyczny serial.

środa, 1 lipca 2015

[Wakacyjne wyzwanie] Ballada o Daltonach

Lucky Luke jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postacie europejskiej animacji zaraz obok Asterixa i Obelixa. Postać stworzona przez duet Morris i Goscinny doczekała się niezliczonej liczby komiksów oraz filmów i seriali. Pomimo jego rozpoznawalności nie miałem nigdy styczności z Lucky Lukiem, aż do teraz, gdy przyjąłem wyzwanie od Meg i zapoznałem się z "Balladą o Daltonach" powstałą w 1978 roku, a więc jest to nieco starsza animacja od tych, które sam zwykle oglądam. Nie będę udawał mądrzejszego niż jestem i wypisywał tego czego się dowiedziałem o samych Daltonach, a jedynie skieruję tutaj, gdzie można w skondensowanej pigułce odnaleźć wszystko o przestępczej rodzinie.
Daltonowie to główni przeciwnicy Lucky Luke'a, ale w tym filmie to właśnie oni grają główną rolę. Po osadzeniu w więzieniu otrzymują informacje o spadku, który otrzymali po swoim nieżyjącym wujku (swoją drogą podobieństwo panów jest uderzające). Jednak, aby położył łapy na fortunie muszą oni wypełnić jego ostatnią wolę, a mianowicie zemścić się na ludziach, którzy doprowadzili do skazania wujka. Pechowy los chce, aby ich wspólnikiem został Lucky Luke. Fabuła koncentruje się na odnajdowaniu kolejnych dość oryginalnych postaci, które muszą zostać zlikwidowane przed Daltonów.
Na sam film natrafiłem w wersji z lektorem, ale na filmwebie piszą również o wersji z dubbingiem. Początkowo myślałem, że będzie mi to przeszkadzało, tym bardziej, gdy pierwszą piosenkę "zagłuszyło" tłumaczenie Macieja Gudowskiego. Jednak szybko przyzwyczaiłem się i lektor przestał stanowić jakikolwiek problem. Najfajniejszym elementem filmu była muzyka (i kurde, soundtrack, poproszę), która nadawała fajny, leniwy rytm całości. Mistrzostwem była scena muzycznego snu Daltonów, w który wprowadził ich Wężowe Pióro. Nie dość, że scena była zabawna to i stanowiła przyjemny przerywnik w podróży.

W poszukiwaniu doktora
Przez film przewinęło się całkiem sporo postaci, bo poza Daltonami i Lucky Lukiem byli jeszcze pies, wędrowny handlarz oraz "cele" czwórki przestępców.
Główni bohaterowie niekoniecznie zdobyli moją sympatię. Na pierwszy plan wysunęli się Joe będący najmniejszym z braci, a także pełniący rolę przywódcy grupy oraz najwyższy Averell, który pełni rolę głupka. Żałuję, że środkowi dwaj bracia pełnili jedynie rolę tła, a film przecież jest o nich i mogli dostać chociaż niewielką rolę na wykazanie się. Sami Daltonowie nie odbiegają od stereotypowych czarnych charakterów z animacji: są źli, głupi i tchórzliwi. Ciekawą postacią, która kradła moje zainteresowanie był sam Lucky Luke. Spokojny, wyważony stróż prawa bez najmniejszego problemu cały film wodził bandytów za nos i to było imponujące. Właściwie w każdej części tego filmu kowboj wymyślał jakiś podstęp ratujący życie kolejnemu celowi na liście Daltonów. Jeśli chodzi o bohaterów epizodycznych to miałem wrażenie, że są oni Dzikim Zachodem w pigułce: krupier, zdziwaczały poszukiwacz złota, wędrowny doktor, indiański szaman... Wszystko, co jest charakterystyczne dla westernu.
Jeśli o humor chodzi to nie od dzisiaj wiadomo, że jestem ponurakiem i mało rzeczy potrafi mnie rozśmieszyć, ale autentycznie spodobał mi się motyw z wielebnym-hazardzistą i tym jak cwanie sam potrafił wykręcić się od swojego losu. Ogólnie cała scena w kościele; witraże z kolorami kart, "Wielki Krupier" i panie obecne na mszy. Heheh, niektóre stereotypy chyba nigdy nie ulegną zmianie... Podobał mi się też dowcip z wędrownym sprzedawcą, który padał ofiarą napaści Daltonów, o ile na początku scenki z nim pojawiały się co po chwila tak szkoda, że zabrakło ich w drugiej części filmu.
Rozczarowało mnie natomiast samo zakończenie. Nie żebym spodziewał się ostatecznego tryumfu Daltonów, ale po tak długiej podróży liczyłem na coś nieco bardziej efektownego, niż "zapraszam jeszcze tutaj, jesteście aresztowani, skazani, dziękujemy".

Czy obejrzałbym Lucky Luke?
To było moje pierwsze spotkanie z kultową postacią z Dzikiego Zachodu  i tak naprawdę nie wiedziałem czego mogę się spodziewać. Myślę, że podobnie jak w przypadku dwóch nieokrzesanych Galów - tak, ale w odpowiedniej ilości i raz na jakiś czas.