czwartek, 22 stycznia 2015

Mój dziadek

Coś mnie tknęło na porządki w szafie i tak oto znalazłem szary karton cudnie pachnący starością, a w środku tej skrzyni ze skarbami znalazłem stare zdjęcia, zupełnie inne od tych, które znajdują się w moim albumie. Te z kartonu są czarno-białe, niektóre bardzo zniszczone, czasem podpisane. Na fotografiach są różni ludzie: poznaję moich rodziców - młodych, mamę w sukni ślubnej (tak przy okazji w przyszłym roku będą mieli rocznicę ślubu), wujków, ślub cioci, moje zdjęcia z chrztu (kto by pomyślał, że wyrośnie ze mnie taki przystojniak?) i masę innych osób, których nie rozpoznaję. Wśród nich znalazłem jedno zdjęcie, tak, na cały karton liczący około 200 zdjęć było jedno, przedstawiające mojego dziadka. Nie najlepszej jakości, ale mające jakiś swój urok. Dziadka pamiętam słabo, ale mimo to wspominam miło. Był wysoki i szczupły. Ojciec jest podobny do niego z twarzy. Kiedyś zmusiłem go, żeby zagrał ze mną w szachy i zagrał, chociaż nie miałem o grze pojęcia to i tak pozwolił mi wygrać. To jedyne wspomnienia dziadka jakie mam.
Poniżej zdjęcie dziadka, które wygrzebałem.

A jak to jest z wami? Macie jeszcze dziadków, albo jakieś wspomnienia z nimi związane?

środa, 21 stycznia 2015

Działalność kulturalno-społeczna

 

W komentarzach możecie zostawiać linki oraz pisać co jedliście na śniadanie. Jeśli chodzi o informacje dotyczące tego, tego co jedliście na obiad, to wolałbym, aby pojawiały się w wiadomościach prywatnych.

wtorek, 20 stycznia 2015

Jigoku Shoujo

Mając ochotę na jakiś niezobowiązujący horrorek sięgnąłem po 26 odcinkową serię anime "Jigoku Shoujo" znaną pod angielskim tytułem "Hell Girl". Zaczyna się w klimacie miejskiej legendy. Otóż istnieje pewna strona internetowa, na którą można dostać się jedynie o północy. Za jej pośrednictwem można wysłać do piekła osobę, której z jakiegoś powodu nienawidzimy. Po wpisaniu "imienia ofiary" pojawia się tytułowa piekielna dziewczyna. Urocza Ai wręcza wzywającemu lalkę, której głowa przewiązana jest czerwonym sznurkiem. Jeśli "klient" zdecyduje się dokonać zemsty wystarczy rozwiązać sznurek, a Hell Girl zrobi swoje. Jak w każdej umowie jest jeden haczyk pisany drobnym drukiem. Otóż jeśli człowiek zdecyduje się na skorzystanie z usługi to kiedyś sam będzie musiał trafić do piekła. Fajne, nie? Szkoda, że na założeniach kończy się to, co fajne. Otóż wczoraj udało mi się dobrnąć do końca. Piszę dobrnąć, bo w pewnym momencie (niestety moment następuje już na początku serii) anime zaczyna nużyć i właściwie trzymały mnie przy nim dwie rzeczy: motywy muzyczne oraz ładnie narysowane postaci. Sama Ai Enma wygląda niezwykle urokliwie: tajemnicza, znudzona  i bezlitośnie wykonująca swoje obowiązki.
Głównym wątkiem jest praca Ai oraz jej świty, w której skład wchodzą: Onna, Wanyuudou i Ren. W każdym odcinku prezentowana jest podobna historia: bohater doznaje krzywdy, wzywa Ai, ona objaśnia mu warunki umowy, potem bohater waha się, aż w końcu rozwiązuje sznurek lub nie. Każdy odcinek prezentuje niemal identyczny przebieg wydarzeń i tak naprawdę warto obejrzeć 2-3 odcinki, aby wyrobić sobie zdanie na temat całości, bo seria, niestety, nie zaskakuje. Osobiście nie mam nic przeciwko takiej fabule, o ile, oczywiście, historie epizodycznych bohaterów byłby interesujące. I tu tkwi problem: większość jest nudna, albo niedorzeczna (szczytem bezsensu są historia o baseballiście oraz o pracownikach fast foodu). Mimo wszystko warto opowiedzieć o interesujących wyjątkach jak historia o nękanej przez stokera dziewczynie oraz o pojedynku Hell Girl z Hell Boyem.
Morały z poszczególnych historii są identyczne, ale jakoś nie trafiają do mnie. Schemat myślenia jest jeden: oddam swoją duszę za X lat, ale przynajmniej mój wróg pójdzie do piekła teraz, a moje życie na ziemi od tego momentu, aż do śmierci będzie cudowne i ogólnie jak w bajce Disneya. Brak tu innego schematu myślenia. Autorzy na siłę wmawiają, że zemsta jest okej i cena nie ma znaczenia, co dobitnie pokazuje epizod, w którym wzywający Ai decyduje się nie mścić na swoim oprawcy.
Od połowy serii do grona głównych bohaterów dołączają dziennikarz z córką, którzy zafascynowani miejską legendą o piekielnej dziewczynie poszukują ludzi chcących dokonać zemsty. Może to było moje znużenie wcześniejszymi epizodami, ale na tamten moment pojawienie się tego duetu (niby popychającego fabułę do przodu) było mi obojętne. Napiszę więcej! Miałem wrażenie, że z czasem historie poboczne stały się na tyle puste, że postaci ojca i córki zostały dołożone, aby wypełnić czas tego anime.
Czy polecam "Jigoku Shoujo"? Nie polecam całej serii. Wystarczy obejrzenie dwóch odcinków plus samej końcówki i tyle. Jeśli warto obejrzeć to dla muzyki oraz ogólnych założeń tej historii, a nie samego jej wykonania.

środa, 14 stycznia 2015

Magia Pegaz(us)a

Nie jestem fanem gier. To znaczy czasem w coś pogram, ale z pewnością nie jestem kimś z kim można pogadać o premierowych tytułach, albo konsolach. Prawdopodobnie ciężko jest mnie nazwać "niedzielnym graczem", bo i ten zapewne ma większe rozeznanie ode mnie. Co nie zmienia faktu, że kiedyś... jeszcze w epoce wczesnej kredy miałem konsolę o wdzięcznej nazwie Pegasus, dwa joysticki i całkiem sporo dyskietek, które można było dostać za grosze od ruskich na targu. 
Pierwszego Pegasusa otrzymałem na urodziny. W zestawie poza, jak to się mówiło, "grą telewizyjną" była jeszcze czarna dyskietka: wybór gier był niewielki (około 12), ale na tamten czas, kiedy to nie miałem żadnej styczności z grami wideo moje spotkanie z konsolą można było przyrównać do spotkania jaskiniowca z ogniem. Na czarnej dyskietce znajdowały się: Tank, Tetris, Hunt Duck i Cyrk. Z czego ten ostatni pochłonął mnie na wiele godzin. "Circus" był banalny, bo składał się z pięciu powtarzalnych plansz, w których cała praca gracza polegała na przyciskaniu jednego guzika, co nie zmienia faktu, że zabawa była przednia. Fajne były też czołgi, które mimo prostoty miały ciekawe opcje jak cziter mode znaczy... opcja budowy własnej planszy oraz gra "na dwóch".

Gry wciągnęły mnie na dobre. Kolejną dyskietką było "9999 in 1" (no, co? po 12 in 1 trzeba było się rozwijać). Tak naprawdę na dyskietce znajdowało się kilka tytułów na kilkunastu różnych poziomach. Ponownie pojawiły się Tanki, Tetris oraz Wild Gunman, które było w zasadzie tym samym co Duck Hunt, tyle że w westernowej oprawie. Nowością była kosmiczna strzelanka Galaxy coś tam... oraz Super Mario Bros. I właśnie ten tytuł warto wspomnieć. Super Mario Bros to niesamowite wspomnienia. Wspólnie z kuzynostwem potrafiłem godzinami siłować się z kolejnymi poziomami tej gry, aby tylko dotrzeć do plansz z księżniczkami, które za każdym razem mówiły: "Przykro mi, ale księżniczka jest w innym zamku", czy coś w ten deseń. Po Super Mario Bros przychodziły kolejne gry jak chociażby Adventure Island, która wydaje mi się być grą tworzoną na podobieństwo Super Mario Bros (nie chce mi się szukać informacji na ten temat).


Miałem mnóstwo dyskietek, po których dzisiaj ślad wyparował. W każdym razie wiele z tych gier, chociaż nie z tytułu, nadal pamiętam. Jak chociażby "Samurai Ninja Cat" będąca pierwszą grą, którą przeszedłem od dechy do dechy, czy Doki! Yuuenchi, którego jak się dowiedziałem angielski tytuł brzmi: "Trolls in Crazy Town". Pojawiały się znane tytuły: RoboCop, Tiny Toon Adventures 2 oraz Home Alone 2. Były gry wyjątkowo trudne jak Battletoads lub Bucky O'Hare.


Ostatnio ponownie odpaliłem gry, niestety tym razem na emulatorze i stwierdzam, że nie zestarzały się tak bardzo. Nadal są zajmującymi czas tytułami i jeśli zignoruje się ich prostotę można się przy nich świetnie bawić.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Co nowego... Starego... Do nadrobienia

Temat z cyklu tych trochę po terminie, a może nie... Zacznę od początku. Nie planowałem jakichś większych zakupów w okresie zimowym, ale przechadzając się tu i tam jakoś nie mogłem sobie odpuścić i tak w kilka dni moja kolekcja komiksowo-filmowa trochę się powiększyła. Jeśli chodzi o zakupy planowane to przede wszystkim: "All Need Is Kill" tom 2. Wiedziałem, że wydawnictwo JPF wyda go jakoś w okresie przedświątecznym, a ja wcześniej przeczytałem tom 1. Dlatego też zdecydowałem się na "dwójkę". Przeczytałem... Coś tam napiszę o komiksie za jakiś czas. Drugi niezbędnik to "REverSAL" wydawnictwa Studio JG. Czekałem, czekałem, bardzo długo czekałem, aż pojawi się na sklepowych półkach (o ile dobrze pamiętam, zawsze istnieje opcja, że się mylę,  premiera z jakichś powodów przeciągała się - miała być jesień 2014). Jestem po lekturze i pozostaje mi czekać na drugi tom z jeszcze większą niecierpliwością. "REverSAL" jest drugim tytułem od Studia JG, który poznałem i także drugim, który mnie kupił. Także, brawo, Studio JG. Po wielu latach końca doczekała się manga "Neon Genesis Evangelion" to znaczy... Źle to ująłem - w każdym razie w grudniu do empików zawitał ostatni, 14 tom dzieła, które w Polsce było wydawane dość nieregularnie. Kupiłem tom pierwszy i teraz ze spokojem mogę sięgać po kolejne. Dla wyjaśnienia: nie jest to moje pierwsze spotkanie z NGE, ale dopiero teraz skusiłem się na papierową wersję. Ostatnia z rzeczy do przeczytania to "Rewolucja według Ludwika" - prawdę powiedziawszy, ta manga chodziła za mną już od pewnego czasu, ale z różnych przyczyn dopiero teraz udało mi się za nią zabrać. Krótko, zwięźle i na temat: rewolucja to rewelacja. Nie wiem, czy to będzie moja ulubiona manga, ale póki co jestem pod ogromnym "łał".
I na koniec zostały filmy. Żaden z nich nie jest dla mnie nowością, ale widząc je w hipermarketowym koszyku za 9,99 nie mogłem się oprzeć. Pierwszy z nich to "Marzyciel" z Johnnym Deppem. Naprawdę udany dramat, obyczaj w sam raz na niedzielne popołudnie. Drugi to "Jak zostać królem", wydany w książkowej okładce. Wiem, wiem kilka dni temu było w telewizji, ale i tak wydaje mi się, że jest to jeden z tych filmów, które mimo wszystko warto mieć w kolekcji.

sobota, 10 stycznia 2015

Hińskie bajki do obczajenia

Kilka dni temu wymęczyłem do końca "Tokyo Ghoul". Nie powiem, żeby sprawiło mi to (bystrzejsi czytelnicy stwierdzili to po pierwszym zdaniu) przyjemność, ale dałem radę przebrnąć przez te 12 mniej lub jeszcze mniej ciekawych odcinków, aby stwierdzić z czystym sumieniem, że wypadło kiepsko. Co ciekawe nie jest to mój pierwszy z takich eksperymentów, np. ostatnio zabrałem się za serię "Bonjour: Koiaji Pâtisserie", która została stworzona w oparciu o jakąś grę. Na szczęście odcinek ma średnio 5 minut, a więc można przejść przez to bezboleśnie. Od dłuższego czasu oglądam "Kiseijû", serię, która kupuje mnie każdym następnym epizodem. Poza tym rozpocząłem przygodę z "Soul Eater". Ta, sam się sobie dziwię, że mój doskonale shipsteryzowany gust zdecydował się zabrać za "Soul Eater", a tak zupełnie poważnie - dzisiaj planowałem kupić mangę, ale coś mnie powstrzymało i póki co zainteresuję się wyłącznie anime, a to jak na razie jest w miarę okej: najbardziej podoba mi się zdrowo pokręcona scenografia, a momentami także humor. Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że główny bohater jest bardzo podobny do Brendana z pokemonów? Kolejno mam apetyt na "Selector Infected Wixoss", nie wiem co to, nie wiem o czym, ale chrzanić to.

wtorek, 6 stycznia 2015

Sygnał

Mąż, żona i kochanek w dziwacznej rzeczywistości nad którą kontrolę przejmuje tajemniczy sygnał nadawany przez radio i telewizję? Czego to ludzie nie wymyślą? Od horrorów ciężko jest wymagać niesztampowych rozwiązań oraz ekscytujących historii pobudzających wyobraźnię widza. Oczywiście nie jest to niemożliwe, bo co jakiś czas pojawia się perełka w stylu Dom w głębi lasu. Jednak większość "strasznych filmów" (perfidnie napiszę w cudzysłowie) korzysta ze sprawdzonych schematów: final girl, podróży od punktu A do B itd. Ten krótki i kompletnie pozbawiony ładu oraz składu wstęp powinien dążyć do przedstawienia kolejnego z moich ulubionych filmów jakim jest Sygnał.
Sygnał (The Signal) powstał w 2007 roku, a jego reżyserii podjęło się trzech panów: Jacob Gentry, David Bruckner oraz Dan Bush. Przeglądając ich filmografie nie znalazłem żadnych interesujących informacji, no może poza faktem, że jeden z nich podejmie się reżyserii nowego filmu z serii "Piątek trzynastego", ale chrzanić to... Od razu zaznaczę, że Sygnał nie jest dobrym filmem, prawdopodobnie z ledwością broni się jako przeciętniak. Fabuła skupia się na tajemniczym sygnale, który ni stąd, ni zowąd zaczyna być nadawany przez telewizję, radio oraz telefony. Przez kogo? Dlaczego? Nieważne. Przekaz wywołuje agresję lub, i halucynacje u odbiorców. Jak łatwo się domyślić The Signal brzmi jak typowy survival horror. Różnica pomiędzy nim, a setkami filmów o podobnej tematyce dzięki czemu zostałem kupiony to sposób realizacji. Film podzielono na trzy części tzw. "Transmisje", z których każda opowiada fragment tej samej historii z perspektywy innej osoby. Podoba mi się to, że autorzy tego słabego horroru, a właściwie thrillera nie poszli na zupełną łatwiznę, budując akcję idącą od punktu A do punktu B, i w pewien sposób starali się wyróżnić swoje dzieło poprzez podział na trzy części. Za plusem idzie minus: bo każdy reżyser był odpowiedzialny za swoją i tylko swoją część przez co historie nie są na równym poziomie,co może przeszkadzać, bo fajny klimat (nienawidzę tego określenia, jak ktoś znajdzie inne to proszę pisać) stworzony w "Crazy in Love" zupełnie niknie w pokręconym "The Jealousy Monster", aby próbować wrócić do niego w "Escape from Terminus". Celem twórców nie było straszenie widzów (przynajmniej twórców transmisji 1 i 3), a opowiedzenie historii żony, męża i kochanka. Trzeba napisać coś o muzyce, bo ktoś odwalił kawał dobrej roboty. Piosenka przewijająca się przez film jest idealna: wpada w ucho, buduje nastrój i... Nie, bo to byłby spoiler. Słowo o plakatach, które mają fenomenalny... eh znowu użyję znienawidzonego przeze mnie określenia, ale drut... mają fenomenalny klimat. Plakat z Myą i Benem na tle "zarażonych" sygnałem przez długi okres zdobił moją ścianę. Po plusach trzeba przejść do minusów, czyli tego wszystkiego, co mi osobiście nie przeszkadzało, ale niestety wpływało na poziom filmu. Przede wszystkim wykonanie i tyle w temacie. Oglądając ten film ma się wrażenie wszechobecnej amatorszczyzny. Aktorstwo jest słabe. Wyjątek stanowi Justin Welborn, który jako jedyny potrafi być przed kamerą potrafi zachowywać się naturalnie. Sygnał to jeden z moich ulubionych filmów, ale pomimo tego, a może raczej właśnie dlatego, nie mogę polecić go nikomu, bo wiem, że większość widzów zarzuci mu nudę, tandetne wykonanie, przesadną brutalność, albo przerost treści nad formą. Jeśli o mnie chodzi to cenię go za dziwność.


Informacje
Tytuł pl. Sygnał
oryg. The Signal
Reżyser Jacob Gentry, David Bruckner, Dan Bush
Gatunek Thriller
Rok produkcji 2007
Kraj produkcji USA
Ulubiony bohater Ben Capstone (Justin Welborn)
Ulubiony cytat Ben do Myi:
Moglibyśmy opuścić Terminus. Jutro.  
W pieprzony, nowy rok. Moglibyśmy.
Ulubiona scena Bez spoilerów: ostatnia scena i tyle.
Zwiastun Klik

piątek, 2 stycznia 2015

Filmy obejrzane w 2014

Skończył się rok, zaczął się nowy rok i wypadałoby napisać coś... cokolwiek, a że może "cokolwiek" będzie miało formę filmowego podsumowania 2014 roku to sprawa drugorzędna. Może nie drugorzędna, ale akurat słowo "drugorzędna" pasowało bardziej niż jakiekolwiek inne. Nim jednak treść postu zmieni się w totalny bełkot pochwalę się, że w 2014 roku obejrzałem 200 filmów, a przynajmniej tyle oceniłem - rzutem na taśmę (ach, sylwestrowy maraton filmowy), ale jestem mądrzejszy o 200 tytułów.
Z tej dwusetki najlepsze oceny zabrały trzy skrajnie różne od siebie produkcje. Pierwsza z nich to komedia obyczajowa Najlepsze najgorsze wakacje. Sam Rockwell, Toni Collette i Steve Carell spisali się świetnie. Więcej takich filmów poproszę. Do najlepszych zaliczam także krótkometrażowy film sci-fi reklamowany nazwiskiem Ridleya Scotta. Jednak Loom nie samym nazwiskiem się broni, ale przede wszystkim niepokojącą, sterylną atmosferą, aż chciałoby się, aby trwał dłużej niż 20 minut. Na trzeci film, który uważam za najlepszy trafiłem zupełnie przypadkowo w telewizji. Nie jestem wielkim fanem dokumentów, ale Kumaré. Guru dla każdego usadził mnie na dupie przed ekranem i sprawił, że siedziałem jak zahipnotyzowany. Naprawdę interesujące spojrzenie na potrzebę wiary oraz rozmowy z drugim człowiekiem. 

 

Jeśli zaś chodzi o filmy wyprodukowane w 2014 to szału nie ma. Zwykle oglądam je z większym opóźnieniem, gdy zdążą wyjść już na dvd. Za najlepszy film mogę uznać Strażników galaktyki, który obejrzałem rzutem na taśmę jeszcze w starym roku. Szału nie ma, ale poza nim i kilkoma pozycjami, które na portalu IMDB osiągają średnią ok. 5,0 nie widziałem niczego.