środa, 23 grudnia 2015

Świąteczne specjały serialowe

Ten post chciałem poświęcić jednej z moich ulubionych postaci (przynajmniej w pewnej części) literacko-filmowej. Przekładam, aby lepiej się przygotować do tego wyzwania. Także rolę wpisu zastępczego i bardziej "pasującego" (spostrzegawczy ci, którzy zauważyli cudzysłów ;]) do kalendarzowego okresu otrzymują świąteczne odcinki specjalne.
Chodzi mi o odcinki seriali, które emitowane są w święta i tyczą się przygotowań wigilijnych, Mikołaja i atmosfery świątecznej. Więcej pisała o tym Megara, o tutaj. Niby o fikach, ale założenia mogą odnosić się do znacznie szerszej grupy. Prezentuję czytelnikom moje 4 propozycje świątecznych odcinków, które mogą was zabawić chociażby w świąteczny poranek albo późnym wieczorem, gdy wrócicie z pasterki. I zaznaczam: nie jest to żadna topka, a jedynie wymyślona na poczekaniu lista (tak, ten tekst powstaje właśnie w tym momencie). Aha, starałem unikać spoilerów, ale wiecie: życie bywa chujowe, a spoiler bywa brutalny.

4 propozycje świątecznych odcinków

Co ludzie powiedzą?
odcinek: Father Christmas Suit
 
Z tego co pamiętam serial Co ludzie powiedzą? nadawany był przez telewizję polską w latach 90-tych. Dzisiaj chyba można wyłapać powtórki, ale pewny tego nie jestem. Bohaterką tego brytyjskiego serialu komediowego była Hiacynta Bukiet. Kobieta... Ja nawet nie wiem jak opisać ją jedynym słowem. W każdym razie w odcinku Father Christmas Suit zmusza swojego biednego męża do założenia stroju Mikołaja i wystąpieniu w nim na jakiejś imprezie dobroczynnej. Sytuacja komplikuje się w momencie, gdy Ryszard (wspomniany mąż) znika, tatuś Hiacynty znowu zaczyna szaleć, a strój Mikołaja przechodzi z rąk do rąk. Odcinki specjalne tego serialu są o tyle wyjątkowe, że  z wielką przyjemnością łączą Hiacyntę z jej rodziną, o której istnieniu wolałaby zapomnieć, co nie zawsze zdarzało się w zwykłych odcinkach. Aby obejrzeć Father Christmas Suit nie potrzebna jest znajomość zwykłych odcinków: gagi, akcja i sama bohaterka sprawią, że każdy obejrzy ten odcinek z przyjemnością.

American Horror Story: Asylum
odcinek: Unholy Night
 Unholy Night to moim zdaniem jeden z najlepszych odcinków  z całej serii AHS. Z całej listy to także jedyny przykład, przed którym warto wcześniej zapoznać się z wcześniejszymi odcinkami - głównie ze względu na postaci i relacji pomiędzy nimi, ale i bez tego odcinek może być interesujący dla osób niezaznajomionych z serią. I tak, cudzysłów tyczył się tego przykładu, gdyż bożonarodzeniowy odcinek American Horror Story mało ma w sobie świątecznego ciepła. Poniekąd odcinek jest świetną satyrą na cały komercyjny aspekt świąt. Jasne, cały ten młynek przedświąteczny jest sympatyczny, ale nie można odmówić racji siostrze Jude, która wspomina o oddalaniu się od Boga i prawdziwej istocie świąt. W Asylum zło kpi ze świąt: choinka ozdobiona w symbole szpitalnej codzienności czy seryjny morderca w mikołajowym stroju. Świąteczny odcinek AHS to mroczny, klimatyczny obraz i z pewnością warty uwagi.

Świat według Kiepskich
odcinek: Cicha noc
Nigdy nie byłem fanem "starych" odcinków Świata według Kiepskich, ale pominę temat z cyklu "dlaczego wolę Yokę od Okiła". Kiepscy przyzwyczaili widzów do abstrakcyjnego spojrzenia na rzeczywistość i tu pojawia się odcinek Cicha noc. Jest to pierwszy z trzech odcinków bożonarodzeniowych, które jak dotąd wyszły w serii. Ferdek otrzymuje paczkę od brata z Ameryki, a w niej prezenty dla całej rodziny. Wieczorem Mariolka wypowiada życzenie, które się spełnia - ożywają lalki, które dostała w prezencie od wuja. Barbie, Ken i Superman dołączają się do wigilijnej imprezy. To oryginalne podejście do świątecznego tematu z, dla mnie akurat średnią, ale jednak żartobliwą puentą.

Ghost Hunt
odcinki: FILE 5: Silent Christmas #1 i #2
Można spotkać się z opiniami, że Ghost Hunt to średnie anime, że o niczym, że bez zakończenia, a ja po prostu bardzo lubię ten serial. Krótkie wprowadzenie: główna bohaterka - Mai zaczyna pracować w firmie zajmującej się badaniem zjawisk paranormalnych. Cała seria (25 odcinków) została podzielona na osiem spraw. "File 5" jest niczym innym jak odcinkiem świątecznym."Pogromcy duchów" trafiają do kościelnego sierocińca, który nawiedza duch. To były naprawdę urokliwe dwa odcinki. Widz stopniowo rozwiązuje zagadkę wraz z bohaterami. Nie było ani strasznie, ani zabawnie - wszystko dotyczyło subtelnej tęsknoty. Sam motyw świąt nie był szczególnie wysunięty, ale dodawał odcinkom trochę magii. I fajnie, że dużo opierało się o relacje Mai z mrukliwym Linem, który jak dotąd traktował asystentkę szefa jak powietrze czy raczej zło konieczne.

W święta pisać nie będę, a więc z tego miejsca chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom i blogerom ciepłych, rodzinnych świąt, aby wasze blogi rozwijały się i dawały wam tyle satysfakcji i radości, ile mi daje mój "coś tam napisał".

Wasz O.G. Writemore

sobota, 19 grudnia 2015

Naznaczony: Rozdział 3

Wreszcie udało mi się obejrzeć Naznaczony: Rozdział 3. I piszę udało, bo odkładałem ten film na potem za każdym razem, gdy tylko pojawiała się sposobność zapoznania się z nim. Takie przekładanie rzeczy na jutro to świetny mechanizm obronny, bo co masz robić dzisiaj jak jest jutro, a jak do niego dochodzi to po nim jest kolejne jutro. I jutrowanie trwało od czasu obejrzenia zwiastuna Naznaczonego. Zwiastun wydał się przeciętny, a "przeciętny" po rewelacyjnej jedynce i dwójce wydawało się kompletnie nietrafionym określeniem dla tej trylogii. W końcu jednak przyszedł czas na seans Naznaczonego i było słabo.
Na krzesełku reżysera zasiadł tym razem Leigh Whannell, który zastąpił Jamesa Wana. I już ta zmiana miała znaczący wpływ na film. Plusem dla wielu widzów jest powiew świeżości. Whannell nie kopiuje swojego poprzednika, a stara się robić swój film, ale mnie nie do końca przekonała wizja pana od Piły.
Insidious: Chapter 3 jest prequelem poprzednich dwóch filmów, czyli tak naprawdę rozdziałem zero.
Główną bohaterką jest Quinn, początkująca aktorka, czy raczej przyszła aktorka. Dziewczyna chcąc skontaktować się ze zmarłą mamą odwiedza Elise - medium znane z poprzednich części. I tu zaczynają się kłopoty obu bohaterek.
Aktorsko film był okej. Naprawdę świetnie poradziła sobie Stefanie Scott w roli młodej aktorki. Myślę, że warto zapamiętać jej nazwisko. Równie dobrze wypadła Lin Shaye. Babka ma w sobie mnóstwo energii w i takiego ciepła, które może nawet nieświadomie oddaje swojej postaci, a było to ważne, bo tym razem to właśnie Elise, a nie Lambertowie, była w centrum wydarzeń. Również Dermot Mulroney nie schodził poniżej pewnego poziomu. Resztę obsady można przemilczeć, bo tworzą ją dwaj pomocnicy Elise, którzy w założeniu mieli zagrać postaci komediowe. Ich celem było odciążenie mrocznej atmosfery, a w rzeczywistości byli wyjątkowo irytujący i kompletnie zbędni. I niestety nie jako jedyni. Postaci drugoplanowe są zwyczajnie niepotrzebne. Film mógł obyć się bez wątku starszego małżeństwa: on poczciwy, a ona zdziwaczała. Jasne, starsza pani odgrywa jakąś tam rolę w historii, ale nie jest to wątek ważny i można było go sobie darować. Podobnie jest z kolegą/przyjacielem/chłopakiem (niepotrzebne skreślić) Quinn. Nie bierze udziału w tych wydarzeniach, chociaż jest także najbliższym sąsiadem bohaterki (mieszka za ścianą). Teraz zastanawiam się, czy czasem jego postać nie służyła temu, aby ktoś nie pomyślał sobie, że Quinn i Maggie (kumpela bohaterki) są lesbijkami. Innego wyjaśnienia nie widzę.

Nie zaglądaj pod łóżko. Nigdy.
Największą wadą tego filmu była atmosfera - tak różna od tej z poprzednich części. Bardzo nie podobało mi się, że jedynym sposobem na przestraszenie widza była irytująca muzyka i to w momentach, w których każdy się tego spodziewa. Tani chwyt: jak twórcy nie potrafią stworzyć klimatu grozy, zagubienia, niepewności, wrażenia panoszącego się zła dają jumpscare i załatwione. W rozdziałach I i II było mnóstwo duchów, cały suspens, pewna nerwowość i dramat rodziny, którą polubiłem i faktycznie obchodził mnie jwj los. W najnowszej części Naznaczonego nie było tego czuć. Brakowało mi większej ilości scen w zaświatach, a i podróż do nich nie była już tak ogromnym przeżyciem jak wędrówka Josha. Zastanawiam się nad odpowiednim słowem i chyba wszystko było zwyczajnie łagodniejsze. Teraz zastanawiam się, czy sceny walczącej w zaświatach z duchami Elise miały z założenia być śmieszne, czy po prostu tak samo z siebie wyszło? Jeśli taki był cel reżysera to nie rozumiem. Chociaż muszę przyznać, że wątek spotkania Elise z mężem był naprawdę ujmujący.
Pozostaje jeszcze czarny charakter - "duszący się demon". Kim był? Czego chciał akurat od Quinn? Dlaczego nosił maskę? Jaką miał historię? Czy miało to związek z budynkiem? Matką dziewczyny? A może samobójstwem? Co z innymi ofiarami? Co z brakiem oczu i nogi? Nie wiadomo. Jego jedynym celem było zatrzymanie bohaterek w zaświatach. Ktoś rzuci argument, że historia panny młodej też nie rozwinęła się od razu, że potrzeba było dwóch filmów, aby opowiedzieć o jej zbrodniach, dramacie i całej genezie - zgoda. Tyle że po pierwszym rozdziale miało się ochotę poznać ciąg dalszy, zaś po trzecim nie jestem pewien, czy chciałbym, aby kolejny (jeśli powstanie) film kontynuował opowieść o duszącym się demonie.
Jeśli już mowa o kontynuacji to przyznam, że świeżo po Naznaczonym 2 liczyłem na domknięcie wątku najbardziej intrygującej postaci z serii - spoilerować nie zamierzam - ale kto oglądał którąkolwiek z części wie o kogo mi chodzi.
Kurde, Naznaczony: Rozdział 3 nie jest złym filmem, ale... No właśnie. Jest ale, które chrzani wszystko. Dla mnie jego największym problemem był sam tytuł. Film Whannella mógł nosić jakikolwiek inny tytuł i nikt nie porównywałby go z poprzednikami. Byłby to mocno średni horror mogący otworzyć własną serię. Niestety to część trzecia znanej już historii. Historii, która wiele obiecywała, a mało dała.

Demon mizia Quinn.

środa, 16 grudnia 2015

Dziennik Bridget Jones

Zbliża się koniec roku i warto byłoby pouzupełniać tematy, za które zabrałem się wcześniej, a jedynym z nich był cykl o ulubionych filmach, który się wleeeeecze niemal od początku istnienia bloga. Także pora na kolejną cegiełkę i tym razem o filmie Dziennik Bridget Jones.

 Ku zdziwieniu kultura popularna jest bardziej elitarna od tej elitarnej. Nie jakoś mocno, ale rządzi się swoimi prawami i chociaż zaprasza do siebie wszystko i wszystkich to tylko nieliczni mogą stać się jej ikonami. I tak się stało z panną Jones. W 2001 roku na ekrany kin weszła ekranizacja powieści Dziennik Bridget Jones autorstwa Helen Fielding o tym samym tytule. Pamiętam, że filmowi towarzyszyło spore zainteresowanie, które wtedy mało mnie, bo umówmy się - co mnie wtedy obchodziły jakieś brytyjskie komedie romantyczne? Z Bridget było mi dane poznać się dopiero kilka lat później, gdy przypadkowo wpadłem na film w świątecznej ramówce telewizyjnej. I ku mojemu zaskoczeniu oczarowała mnie sobą od pierwszych minut. Oto jest Bridget Jones nieco chaotyczna trzydziestodwuletnia singielka - za ciężka o kilka kilogramów, pali, pije, nie lubi własnej pracy i szuka księcia z bajki. 
Wraz z nowym rokiem Bridget postanawia zacząć pisać pamiętnik. Jako narratorka Bridget jest boleśnie szczera i zabawna. To właśnie dzięki jej ogromnemu dystansowi do rzeczywistości film nabrał charakteru. Oczywiście nic nie bierze się z niczego. W tytułowej roli doskonale spisała się pochodząca z Teksasu Renée Zellweger. Mogę sobie tylko wyobrazić jaką złość wśród czytelników powieści wywołał fakt, że ich ukochaną Brytyjkę zagra niedoszła ofiara Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną 4.Jednak obsadzenie Zellweger w roli panny Jones okazało się strzałem w dziesiątkę. Na potrzeby filmu aktorka nauczyła się brytyjskiego akcentu i przytyła. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie inną aktorkę w roli Jones. Zellweger partnerują Hugh Grant (Był sobie chłopiec) oraz Colin Firth (Jak zostać królem). Pierwszy z nich gra przełożonego głównej bohaterki. Daniel Cliver jest flirciarzem, podrywaczem i arogantem, którego z główną bohaterką połączy romans. Nie przepadam za Gratnem jako aktorem, bo za każdym razem widzę ten sam sztywny sposób bycia i nie, nie jest to spowodowane rolą, a jego grą aktorską. I tutaj muszę przyznać, że w roli kochanka Bridget wypadł fantastycznie. Był bardzo swobodny, zabawny i budził swego rodzaju sympatię (nawet w momentach, w których wychodził na ostatniego dupka, a tych też było kilka). Co jednak najważniejsze pomiędzy nim a Zellweger czuć chemię. Z kolei Colin Firth gra sztywnego adwokata, którego od pierwszych minut trwania filmu z Bridget łączy wzajemna niechęć. Jest jeszcze mnóstwo innych postaci, ale to właśnie ta trójka stanowi szkielet filmu.
Dziennik Bridget Jones nie skupia się jednak wyłącznie na głównej bohaterce i jej perypetiach miłosnych, ale ma również czas na rozwijanie wątków pobocznych. I to ogromna zaleta, bo jako widz nie miałem wrażenia, że historia po prostu brnie od punktu a do punktu b, a ze spokojem pokazuje świat w jakim funkcjonują zakochani. I tak mamy tutaj rodziców Bridget, jej sukcesy i porażki zawodowe, liczne przemyślenia na temat przyjaciół oraz rodziny.
Muzyka jest rewelacyjna. To znaczy... Nie są to utwory, których na co dzień słucham, a wręcz przeciwnie - kompletnie nie moja bajka, ale nie można docenić jak dobrze zostały dobrane. All By Myself, It's Raining Men, albo Ain't No Mountain High Enough rewelacyjnie komponują się z nastrojami bohaterów. Ten film czaruje i chyba nie tylko kobiety, a przynajmniej mam nadzieję, że nie jestem jedynym facetem lubiącym Dziennik Bridget Jones. Pozostaje pytać - skąd fenomen Bridget? Myślę, że przede wszystkim z jej normalności i otwartości. Amerykańska komedia romantyczna serwuje schematyczną bohaterkę - zadowoloną z pracy, szczupłą, atrakcyjną singielkę, która bywa lub nie zabawna. Bridget łamie mit i jawi się jako ciągle walcząca z nadwagą, papierosami trzydziestka, która marzy o wielkiej miłości. Dziennik Brigdet Jones jest świetnym filmem i na święta i na walentynki i bez okazji. Obok produkcji takich jak Ja cię kocham a ty śpisz oraz To właśnie miłość jest przykładem rasowej komedii romantycznej, a przy okazji jest perłą w dorobku reżysera, scenarzysty i producenta - Richarda Curtisa. Świetnie wyważone wątki romansu oraz komedii zaskarbiły sobie miejsce wśród moich ulubionych filmów.
 
Informacje
Tytuł pl. Dziennik Bridget Jones
oryg. Bridget Jones's Diary
Reżyser Sharon Maguire
Gatunek Komedia romantyczna
Rok produkcji 2001
Kraj produkcji Wielka Brytania, Francja, Irlandia
Ulubiony bohater Bridget Jones (Renée Zellweger)
Ulubiony cytat Mark Darcy przedstawia Bridget: Bir
Bridget pracuje w wydawnictwie i
kiedyś bawiła się nago w moim baseniku.
Ulubiona scena Walka Darcy vs Cliver
Zwiastun Klik

sobota, 5 grudnia 2015

Disney i bajki zapomniane

Dawno, dawno temu w pracowni Disneya postanowiono stworzyć film pełnometrażowy Królewna Śnieżka i siedmioro krasnoludków. I tak to się zaczęło. Powstały w latach 30-tych ubiegłego wieku animacja rozpoczęła pasmo sukcesów wytwórni, która stała się jedną z najbardziej dochodowych i znanych na świecie marek filmowych. Disnejowskie Kopciuszek, Śpiąca królewna i Pinokio uznawane są za najznamienitsze adaptacje książkowych historii, a piosenki Kolorowy wiatr i Krąg życia są kochane za każde słowo tekstu i dźwięk melodii. Czego chcieć więcej od Disneya?
Ano chcieć więcej. Istnieje jeszcze całkiem spora grupa historii, które sprawdziłyby się jako disnejowskie ekranizacje. Przede wszystkim brakuje mi klasycznej baśni o Królowej Śniegu Hansa Christiana Andersena. Tu dodam, że jest to moja ulubiona baśń i czekałem na nią od momentu, gdy w internetach ktoś rzucił plotkę o pracy wytwórni nad jej ekranizacją pod tajemniczym jeszcze wtedy tytułem Frozen. Także możecie sobie wyobrazić moje rozczarowanie, gdy Kraina lodu okazała się być... krainą, a nie królową. Brakowało mi wyniosłej, białej pani, Gerdy próbującej oswobodzić Kaja, rozbójniczki, szatańskiego lustra, a przede wszystkim wrażenia upływającego czasu. Niestety istnienie Krainy lodu oznacza, że prawdziwej Królowej Śniegu prawdopodobnie nigdy się nie doczekam, a przynajmniej nie u Disneya.

Kadr z filmu Kraina lodu (2013)
Pierwsze historie zekranizowane przez Disneya cechowały się przede wszystkim prostotą. Każdy widz, niekonieczne zaznajomiony z pisanym oryginałem, kojarzy zatrute jabłko, pocałunek albo magiczny pantofelek. Wystarczyło dodać świetna muzykę oraz ładne projekty postaci i tak powstawał hit.
Dzisiejsze (w zasadzie listę otwierają już lata 90-te) animacje są bardziej skomplikowane; historia nie może być zbyt prosta, dialog musi posiadać humor, a główny bohater musi mieć interesującą osobowość. Co ciekawe "zmiękczeniu" uległ jedynie czarny charakter i jego ogólny wydźwięk - nie jest już upiorny. Co znaczy upiorny? Macocha Śnieżki albo Diabolina. Klasyczne baśnie nie zmieniają swojego wydźwięku. Historie o zagubionym w lesie rodzeństwie, o wilku pożerającym kapturka, czy dziewczynce próbującej ogrzać się zapałkami mogłyby stanowić ogromne wyzwanie. Niemniej zawsze marzył mi się pełnometrażowy film o Jasiu i Małgosi. Widziałem kilka adaptacji tej bajki i myślę, że powołanie jej do życia wersji disnejowskiej byłby fajnym nawiązaniem do klasyków, które nie bały się mrocznego świata oraz jego prostoty. Pomyślcie, jak fajną postacią byłaby Baba Jaga więżąca parę dzieci? Jak genialnie wyglądałaby chatka z piernika? Mam ogromną nadzieję, że Disney kiedyś wróci do baśni...
Swoją drogą wpadłem na pomysł stworzenia jakiejś listy najciekawszych baśniowych wariacji, ale to innym razem.

Wariacja na temat znanej baśni - Hans i Grechen (2013)
A tymczasem są możliwości na sequele. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób jest uczulonych na kontynuację, ano bo "odcinaniekuponówod" i w ogóle, ale osobiście uważam, że całkiem sporo kontynuacji Disneya było całkiem udanymi filmami. W roku 1990 powstał film Bernard i Bianka w krainie kangurów będący sequelem jednej z moich najukochańszych animacji - Bernarda i Bianki (The Rescuers). Pierwszy film opowiadał o ślicznej, mysiej agentce Biance, która z pomocą nieco niezdarnego woźnego Bernarda wyrusza na ratunek małej Penny. W tym filmie rodziło się subtelne uczucie pomiędzy Bernardem i Bianką. I na jego dalszy ciąg trzeba było czekać, aż 13 lat, gdy wyszedł wspomniany wyżej Bernard i Bianka w krainie kangurów. Kontynuacja pobudziła apetyt, który niestety nie został zaspokojony, aż po dziś dzień. Mysi agencji nigdy nie doczekali się trylogii, a szkoda, bo ich historia została stworzona na podstawie serii książek autorstwa Margery Sharp i warto dodać, że cała seria liczy sobie dziewięć tytułów. Może kiedyś?

Najlepsza animacja z ery "Dark Age"

I jak już jestem przy adaptacjach książek to warto wspomnieć o książkach przygodowych. Swojego czasu Disney stworzył rewelacyjną Planetę skarbów, która była szaloną interpretacją Wyspy skarbów R.L. Stevensona. Chciałbym zobaczyć lektur w wykonaniu Disneya, a moim zdecydowanym numer jeden na długiej liście jest Przypadki Robinsona Crusoe D.Defoe. Niezwykła historia człowieka pozostawionego samemu sobie mogłaby stanowić rewelacyjną animację przygodową. To jakby zmiksować ze sobą Tarzana, Atlantydę i Wyspę skarbów. 
Dla równego rachunku i zamknięcia jako takiego napiszę o jeszcze jednej bajce (tym razem autorstwa braci Grimm), która mogłaby być hitem Disneya. Wieloskórka mogłaby stanowić świetny materiał na animacje. Myślę, że nie potrzeba  byłoby specjalnie się gimnastykować, aby stworzyć scenariusz pod film. Mamy bohaterkę, która skrywa sekret, niesamowity ubiór, księcia, a gdzieś po drodze czarny charakter w postaci ojca Wieloskórki. Głównym kłopotem tej bajki jest mała popularność. Więcej osób pewnie kojarzyło Roszpunkę niż dziewczynę zmuszoną do ukrywania się przed zaborczym ojcem. Mimo wszystko wydaje mi się, że mała popularność Wieloskórki może działać również na jej korzyść, bo zawsze to coś nowego dla szerszej widowni. 
Wieloskórka w animacji Nowe baśnie braci Grimm (1987)
A wy macie jakieś baśnie, historie, legendy, które chcielibyście zobaczyć jako animacje Disneya? Zapraszam do dyskusji.

czwartek, 26 listopada 2015

Super Mario w skrócie

Nie ma, że boli. Kiedyś trzeba i najlepiej teraz, bo w tym roku gra Super Mario Bros. obchodzi swoje trzydzieste urodziny i warto wspomnieć o znanej na całym świecie postaci włoskiego hydraulika. Mario pierwszy raz zadebiutował w grze Donki Kong jako Jumpman (Skoczek). Grali? Nie? Kojarzą? No ta, na podstawie której wzorowali się twórcy Ralpha Demolki.

Felix czyli Jumpman
Teraz jasne? To się cieszę. Mario pojawił się dopiero w 1985 roku w grze Super Mario Bros. Fabuła była prosta: idziesz, pokonujesz przeszkody, zdobywasz monety oraz cenne power upy, ratujesz księżniczki. I ta prostota wystarczyła do ogromnego sukcesu Nintendo.
Po latach stwierdzam, że gra sama w sobie nie jest trudna, jeśli człowiek wyuczy się pewnych ruchów, ale mimo to sprawia mnóstwo frajdy. Super Mario Bros było jedną z pierwszych (dokładnie drugą) grą w jaką pykałem na konsoli Pegasusa (nazywało się ją grą telewizyjną - taki szał). Przy okazji postanowiłem pobawić się z innymi grami z uniwersum Mariana. Myślałem, że kolejne części kultowej platformówki będą jak odgrzewany kotlet, bo ile można wprowadzić do pomysłu tak banalnego? A okazuje się, że można. Każda z części Mario (nie licząc beznadziejnego Mario is Missing!) wnosiła powiew świeżości, dużo zmian, ciekawych rozwiązań, a przy tym pozostając grą o sympatycznym hydrauliku.
Moim zdecydowanym numerem jeden okazało się Super Mario Bros. 3, które spodobało mi się dopiero przy drugim podejściu. W moim odczuciu wprowadziła największe i najfajniejsze zmiany, a wtedy byłem już po oryginale, lost levels i części drugiej. Przede wszystkim podobały mi się mapy dające graczowi możliwość wyboru kolejnych rund. W pewnym sensie gra nie narzucała następnej planszy, a pozostawiała graczowi opcje. Innym świetny rozwiązaniem były nowe power-upy. Z Mario kojarzyły mi się grzybki, kwiatki, a okazjonalnie gwiazdki. Tutaj Mario otrzymywał mnóstwo kostiumów (żabka <3) umożliwiających mu latanie, pływanie, czy pokonywanie niedostępnych terenów. Wszelkie akcesoria nie musiały być wykorzystywane od razu, co również pomagało w rozgrywce na późniejszych poziomach. Przeciwnicy, w większości,  nie zmienili się od poprzedniej gry - nowością okazało się wkurwione słoneczko (Angry Sun) będące czymś w rodzaju pani chmurki. Jedynym rozczarowaniem okazały się bitwy z finałowymi bossami. O ile dotarcie do nich, niekiedy sprawiało spore trudności, to już pokonanie okazywało się zwykle formalnością. Nie mniej Super Mario Bros. 3 okazało się grą godną uwagi.


Mapka z Super Mario Bros. 3
Nieco gorzej wypadła jej poprzedniczka - Super Mario Bros. 2, na którą zwyczajnie zabrakło pomysłu. Nowością była możliwość wyboru postaci. Ta, w poprzedniej grze również można było dwybierać pomiędzy Mario, a Luigim. Tutaj doszli Toad (pan grzybek) i księżniczka. Postać można było zmieniać co rundę, a każda z nich posiadała inną umiejętność (większa siła, skok, szybkość). I to tyle. Nie podobała mi się grafika, która wydawała się dość biedna w porównaniu do poprzedniczki. Sterowanie było dość toporne - tak samo jak upierdliwi i irytujący przeciwnicy. Czego jednak nie mogę wybaczyć tej grze to nuda, która zmusiła mnie do porzucenia tytułu po kilku rundach. Na koniec warto wspomnieć o mojej ulubionej grze z cyklu - Super Mario World 2: Yoshi's Island. Jest to prequel gry Super Mario World. Co ciekawe nie wcielamy się tutaj w Mariana, a w Yoshiego, którego zadaniem jest przetransportować małego Mario w bezpieczne miejsce. Ciekawy jest system żyć polegający na utrzymywaniu bobasa na grzbiecie Yoshiego. Jeśli zgubimy go na dłużej, niż 10 sekund tracimy życie. Rundy są różnorodne: mamy wodę, lasy, zamki, pola lodowe. Tła przypominają rysowane kredką obrazki - z początku przeszkadzało mi to, ale im dalej w grze tym większy urok odkrywałem w takim przedstawieniu świata. Power upy pojawiają się rzadko i raczej tylko wtedy, gdy trzeba pokonać wodę, albo przepaść. Głównym przeciwnikiem jest Shy Guy (wstydzący się pan), ale pojawiają się również inni wrogowie dostarczający sporej rozrywki. Na plus zasługują także walki z różnorodnymi bossami i jeszcze większe wow dla ostatniego pojedynku przy świetnej ścieżce dźwiękowej. Czy to nie brzmi zajebiście? 

Yoshi kontra Shy Guy na szczudłach
Moja przygoda z grami z serii Super Mario trwała ostatnich kilka miesięcy i mogła trwać dłużej, bo jest jeszcze cały tuzin, a może i dwa gier o włoskim hydrauliku, ale to już zostawię sobie na kiedy indziej. A póki co polecam wszystkim powrót, a może pierwsze spotkanie (są tacy?) z kultową platformówką Nintendo.
Mam też nadzieję, że temat się spodobał, bo w planach mam jeszcze kilka podobnych...

W skrócie
Super Mario Gra Nintendo
Tytuł Data powstania Coś tam napisałem Ocena
Super Mario Bros. 1985 Jedna z pierwszych (dokładnie druga) gier w jakie pykałem na Pegasusie. Wspaniała i po tylu latach nadal bawi. 8/10
Super Mario Bros.: The Lost Levels 1986 Zainteresowany tytułem uznałem, że to dobra gra na odświeżenie znajomości z Mario. Ciekawe są również powody, dla których gra nie ukazała się poza Japonią. Trudna, ale nie wnosi nic nowego. 6/10
Super Mario Bros. 2 1988 Może to przez wysoki poziom poprzednich gier, ale to było toporne. Plus to możliwość wybrania Toada i księżniczki. 3/10
Super Mario Bros. 3 1988 Jak na razie najlepszy Mario. Dużo zmian, fajne power upy, wymagający przeciwnicy, mini gierki, chociaż momentami nużąca. 8/10
Super Mario World 1990 Udana gierka, a przynajmniej takie było moje wrażenie po przejściu rozgrywki, ale coś więcej? W zasadzie nic. 6/10
Mario is Missing! 1992 Gra edukacyjna. Nie broni się niczym. 1/10
Wario's Woods 1994 Tetrisowa wariacja. Można dać się wciągnąć na kilka rund. 5/10
Super Mario World 2: Yoshi's Island 1995 Prequel gry Super Mario World. Gra nie jest trudna, ale ma w sobie coś fajnego, a finałowe starcie epickie.
8/10

Grafiki pochodzą z Google.

Inne

Pozostałe teksty...

Skrótowce

ERB - ulubione postaci
Różnica między wulgaryzmem, a warzywem
Złośliwość rzeczy martwych
O kulturze posiadania czworonoga, czyli o wyjściu z psem i niemiłych przygodach
Koty, dzień kota i takie tam różne 
Szczęśliwa siódemka: Ulubieni twórcy na YouTube

poniedziałek, 16 listopada 2015

Skrótowce

"Skrótowiec" tak właśnie nazwałem wymyślone przez siebie blogowe wyzwanie, a właściwie cykl krótkich postów, które w dużym skrócie będą zawierać moje przemyślenia i oceny postaci, filmów, gier, a czasem kontynuacji w interpretacji różnych twórców.

Big Brother
Królewna Śnieżka
Super Mario Bros.

środa, 28 października 2015

Szkoła przy cmentarzu (Tom.B.Stone)

Zacznę od tego, że to wszystko wina wakacyjnego wyzwania i Megi, bo Gravity Falls poniekąd przypomniało  mi o latach 90-tych i strasznych historiach, które głównie rozgrywały się w świecie młodzieży. Świecie, który był niezrozumiały/ niezauważany przez dorosłych. Wiecie, seriale: Erie Indiana, Gęsia skórka oraz cykle książkowe: Szkoła przy cmentarzu oraz Krąg ciemności. I tak wiedziony podstępnym uczuciem sentymentu postanowiłem powrócić do Szkoły przy cmentarzu.
Za moich czasów (ogólnie zdanie zaczynam jak jakiś stary pierdziel) było około 10 książek, a przynajmniej tak wywnioskowałem polując na kolejne, rzadkie egzemplarze Szkoły przy cmentarzu w okrąglaku. Najnowsza część Opowieści z ciemnego lasu była trzynastym tomem... tomikiem cyklu i zapowiadała Autobus widmo i to było moje ostatnie spotkanie z nawiedzoną szkołą w Groove Hill i jej uczniami, gdyż zniknęła z okrąglaka, a jej miejsce na regale zajęła seria o przygodach trzech detektywów sygnowana wówczas nazwiskiem A.Hitchcocka. W każdym razie na tym się skończyło, a kilka lat później przez całkowity przypadek znalazłem jeszcze nowszy tom (piętnasty) pt.Przeklęty Mikołaj, który nie był niczym innym jak luźną adaptacją Opowieści wigilijnej C.Dickensa. Teraz na nowo przypomniałem sobie o serii, a nawet zakupiłem Zemstę dinozaurów, Jak polubić mumię oraz Baseball zdechlaków, w którego trakcie czytania właśnie jestem.
Autorem cyklu, składającego się z 28 tomików powiązanych ze sobą jedynie tytułową szkołą, jest Tom B.Stone. Oczywiście to tylko pseudonim, którego prawdziwe (tombstone) znaczenie odkryłem powracając do lektury po wielu latach. To z pewnością nie jest wybitna literatura. Pewnie bliżej jej do przeciętnej aniżeli dobrej. Chyba najsprawiedliwiej jest stwierdzić, że Szkoła przy cmentarzu to taki horrorowy odpowiednik harlequinów dla młodzieży. Zwyczajnie ma służyć zajęciu czasu, a nie głębszej analizie fabuły i poczynań bohaterów.
Miejscem akcji jest miasteczko Grove Hill. To tutaj znajduje się szkoła podstawowa, do której uczęszczają jej główni bohaterowie: Skip, Tyson, Mark, Algie, Marie i wielu innych. Szkoła jest o tyle upiornym miejscem, że znajduje się w sąsiedztwie starego cmentarza. Jego obecność wpływa na niezwykłą aurę tego miejsca, ale raczej nie jest powodem dziwacznych wydarzeń w jakie wplątują się uczniowie.
Każdy tom opowiada inną historię, która nie ma żadnego wpływu na poprzednie, czy też na następne książki cyklu. Jedynymi wspólnymi cechami jest szkoła oraz bohaterowie, który jeśli nawet nie grają głównych skrzypiec w jakimś tomiku to przynajmniej pojawiają się na dalszym planie.
Do tej pory mam za sobą osiem książek z cyklu i zdecydowanie moja ulubioną (nie tylko z cyklu, ale należy do grona moich najukochańszych czytadeł) jest Mój mały wilkołak. Nawet po latach pamiętam całą historię, jej głównego bohatera oraz pełnię księżyca - kiedyś ta tandetna scenka z pizzą podobała mi się przeokropnie. Najmniejszą sympatią cieszyła się u mnie Przerażająca drużyna i czytając teraz Baseball zdechlaków dochodzę do wniosku, że wszystko co wiąże się z tematem sportu nie jest dla mnie.
Historie są krótkie i proste. W sam raz, aby utrzymać uwagę młodego (za target obstawiam 10-12 lat) czytelnika. Starszy też powinien znaleźć w niej coś dla siebie pod warunkiem, że poczuje delikatny powiew sentymentu. O czym warto wspomnieć to dodatki. Na końcu każdej książeczki znajduje się jakiś rebus, kolorowanka, czy inna krzyżówka - nic wielkiego, ale całkiem fajny dodatek. Jeszcze wspomnę o okładkach, które są obłędne. Piękne projekty potworów, wilkołaków i zombie były właśnie tym, dlaczego pierwszy raz sięgnąłem po Szkołę przy cmentarzu. Najchętniej sfotografowałbym swoją malutką kolekcję, ale aparat na tyle kijowy, że zwyczajnie poratuję się (moim zdaniem najlepszą okładką) zdjęciem z internetu.

czwartek, 22 października 2015

Top Chef - wrażenia

Dziwne zjawisko. Sprawy żywienia obchodzą mnie mało, jeść nie lubię, a grymasić nad zupą nadal potrafię pomimo swoich lat. Pomimo takiego nastawienia z ogromnym zainteresowaniem śledzę programy z gotowaniem w tle pokroju amerykańskiego Master Chefa, a także naszych Ugotowanych oraz Kuchennych Rewolucji - mimo to bardziej od potraw interesuje mnie sama rywalizacja kucharzy. Wczoraj pierwszy raz udało mi się obejrzeć odcinek piątej edycji Top Chefa emitowanej w Polsacie. Z Top Chefem zawsze byłem na bieżąco (no, drugi sezon oglądałem w kratkę) i sam nie wiem, jak to się stało, że dopiero wczoraj, i to właściwie przez przypadek, nadziałem się na odcinek tego programu. I mam kilka luźnych przemyśleń, którymi chciałbym zapełnić post z cyklu "o niczym".
Przede wszystkim w grze zostało sześciu kucharzy (ta, ładnie musiałem olać piątą edycję, że budzę się dopiero na półmetku). W grupie, co okazało się miłą niespodzianką, po raz pierwszy było trzech panów i yle samo pań. To co zawsze raziło mnie w oczy to dysproporcja uczestników (pozdrawiam III edycję). Tak, tak, wiem... Pomiędzy umiejętnościami a płcią nie ma znaku równości, a gender i inne głupoty wywalić za okno, ale mimo wszystko mówimy o konkursie telewizyjnym, gdzie w dużej mierze obok talentu, ciężkiej pracy liczy się również charakter i estetyka. Program z cyklu reality powinien zachowywać równowagę. Dlatego też plus za aż trzy panie w finałowej szóstce. Kolejny plus leci za obecność, aż dwóch osób z Poznania.
I tu w szczwany sposób zrobię spację, aby przejść do bohaterów odcinka. Po jednym odcinku strasznie ocenić uczestników oraz ich zaangażowanie. Naturalnie, sympatię zdobyli poznaniacy, a także para, która niestety została wyeliminowana (nie pamiętam imion). Nie do końca rozumiałem też dlaczego wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jeździli po Anieli. Tym bardziej, że pomimo chaosu jaki wokół niej się tworzył z obu konkurencji wyszła obronną ręką.
Konkurencje, eh... Ile to już razy było tiramisu? Serio, tu widać przewagę Master Chefa nad Top Chefem, którego konkurencje są ciekawe i często zróżnicowane, a tu schemat goni schemat (jeśli można tak to ująć). I Stefano Terrazzino jako ekspert. Strasznie denerwuje mnie polsatowska polityka, która ciągle stara się promować własne gwiazdki. Co mnie uderzyło to brak immunitetu dla zwycięskiego zespołu, albo chociaż dla jednej osoby. No, bo wszyscy byli tak świetni, że nie potrafią wybrać, ale jak mamy już rundę eliminacyjną to odpadają dwie osoby, bo ich potrawy były w równym stopniu beznadziejne. I tu pojawia się element, który niezwykle drażnił mnie w poprzedniej edycji TC: eliminowanie więcej niż jednej osoby na odcinek, a potem dogrywka wyeliminowanych, ewentualnie dorzucanie nowych, bo w pewnym momencie zaczyna brakować uczestników. Na sam koniec odcinka zapowiedziano "kuchnię ostatniej szansy", czyli szykuje się powrót wyeliminowanej osoby. Jak zwykle zadaję sobie pytanie, po co? Poza tym mają powrócić zwycięzcy poprzednich edycji (jako goście/jurorzy) - fajnie, że program nie zapomina o swoich zwycięzcach, ale czy muszą sprowadzać ich co edycję? Jeszcze kilka sezonów i w studio będzie więcej zwycięzców niż uczestników ;) Odcinek podobał mi się i o ile nie zapomnę za tydzień to obejrzę kolejny.
Wydaje mi się, czy Basiura roztył się na twarzy jak chomik, albo świnka morska?

poniedziałek, 19 października 2015

O powiązaniach hotelu Cortez z domem zbrodni?

 American Horror Story może pochwalić się rozbudowaną historią, a dotychczas, zdawać się mogło, nie powiązane ze sobą sezony okazują się składać w jeden obraz. Udowodniła to Pepper jedna z bohaterek Asylum, która otrzymała spory segment we Freak Show. W tym samym sezonie pojawiło się wspomnienie o doktorze Ardenie. Również wcześniejsze sezony sugerowały (ta, sugerowały to dobre słowo, bo R.Murphy potwierdził "teorię o powiązaniach" dopiero w trakcie czwartego sezonu) możliwość łączenia się historii jak chociażby zbieżność nazwisk Montgomery (Murder House, Sabat) oraz Colquitt (Murder House, Freak Show). W każdym razie w poszukiwaniu ukrytych poszlak odsyłam tutaj.
Piąty sezon bez sztucznej skromności ma łączyć się w jakiś sposób z pierwszym i myślę, że fajnie byłoby pogdybać: co, kto i jak? A póki co ostrzegam przed spoilerami, bo chociaż tekst jest tylko garstką przemyśleń to mogą pojawić się na pewno pojawią się spoilery.
Wiele osób wspomina agentkę nieruchomości, która w pierwszym sezonie sprzedała rodzinie Harmonów nawiedzony dom. Ta sama aktorka wystąpiła w tej samej roli już w pierwszym odcinku nowego sezonu. Tym razem oprowadzając Willa po hotelu. Mimo wszystko większość widzów liczy zapewne na odcinek, który dorównywałby poziomem Orphans. Tegoroczne miejsce akcji daje naprawdę ogromny wachlarz możliwości. Do hotelu Cortez mógłby trafić ktokolwiek z obsady pierwszego sezonu; Chad i Patrick? Proszę bardzo. Moira? Dlaczego nie? Larry Harvey? Oczywiście. A może nawet Harmonowie? R.Murphy ma tyle możliwości, ile postaci i nierozbudowanych wokół nich wątków pozostało po finałowym odcinku pierwszego sezonu.
Największą zagadkę stanowi dla mnie Constance i mam przeczucie, że to właśnie ona będzie wiązała dom zbrodni z hotelem. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Murphy nalegał na udział Lange w piątym sezonie. Gdy ogłoszono obsadę, a aktorka stała twardo przy swojej decyzji twórca serialu zaczął napominać o epizodycznej roli dla Lange. Dodając dwa do dwóch możemy zaryzykować stwierdzenie, że chodzi o powrót Constance. Co więcej właśnie z postacią pani Langdon łączą się dwa wątki, które pozostały otwarte i do dzisiaj wielu fanów serialu przyprawiają o ból zębów.

J.Lange rolą Constance kupiła fanów serialu.
Zacznę od tego mniej oczywistego, owianego tajemnicą wątku - dzieci. W którymś z odcinków Constance napomniała o tym, że z czwórki jej dzieci tylko Tate był normalny. W serialu poznaliśmy Tate'a, chorą na zespół downa Adelaide oraz... Beau. Czwarte z dzieci nie zostało wspomniane nigdy. A więc kim było czwarte dziecko? Oczywiście, można założyć, że zmarło wcześnie, np. jako noworodek i nie ma kompletnego znaczenia dla fabuły, ale idźmy kawałek dalej... Czym dla Constance jest normalność? Jest powiązana z fizycznością, bo psychicznie Tate nie był normalny. Czy możliwe, że czwarty z Langdonów był również potworem jak Beau? Nie byłoby to głupie. W końcu dziecko-monstrum pojawia się dość często w serialowej historii. Czy możliwe, że dzieckiem Constance jest demon z pokoju 64? Odrzucam taką możliwość. Inną formą nienormalności był dla niej związek Chada i Patricka. Czy w takim razie możliwe, że czwarte dziecko Constance było homoseksualistą i dlatego zostało wyklęte? To bardziej prawdopodobne od demona. A może chodzi o mordercę, którego ściga Love? O normalności Tate'a Constance wspomina świeżo po popełnieniu przez niego zbrodni (tak przynajmniej mi się wydaje, oglądałem dawno temu), a więc może jeszcze nie potrafiła nazwać syna nienormalnym, jak było z pozostałą trójką. Mogło to także wyjaśnić ewentualny motyw działania Tate. Do zbrodni mogły popchnąć go czyny brata i chęć rywalizacji z nim, albo czerpania z niego wzorców.
Bardziej prawdopodobną wersją połączenia sezonów jest końcówka Murder House. Tak, wnuk będący Antychrystem mógłby ze spokojem łączyć się z motywami religijnymi (10 przykazań), które będą odgrywały ważną rolę w AHS: Hotel.  Co ciekawe, końcówka pierwszego sezonu przenosi widzów o trzy lata do przodu, czyli do 2015 roku, kiedy to mały, uroczy blond aniołek zabija swoją opiekunkę. Rok jest o tyle ważny, że jest to czas, w którym rozgrywa się akcja hotelu. Swoją drogą, jestem ciekawy jakby wyglądało spotkanie małego Antychrysta z wampirzątkami hrabiny.

Tak wyglądają moje teorie spiskowe. Jeśli ktoś ma własne pomysły to zapraszam do dyskusji.


poniedziałek, 12 października 2015

Ranking piosenek musicalowych (cz.2)

Tłumaczenie, że musical filmowy jest różny od musicalu wystawianego na deskach teatru nie jest konieczne, a z racji, że przedostatnio zaprezentowałem ulubione piosenki z musicali filmowych to dla równowagi warto przedstawić listę piosenek musicalowych w dekoracjach scenicznych. W przeciwieństwie do poprzedniej części, tę listę tworzyło mi się ciężej. Albo przypominałem sobie coraz to nowe piosenki, a to upierałem się, aby wrzucić na cztery z pięciu pozycji piosenki z jednego musicalu, a to znowu mi się zachciało o AHS pisać. Na szczęście ogarnąłem się i jestem ;p

Ranking piosenek musicalowych
(kategoria: teatr)
Jeśli miałbym porównać tę listę z poprzednią to zdecydowanie bardziej wolę piosenki z tej kategorii. O wiele lepiej ogląda mi się musicale wystawiane w teatrze. Możliwe, że chodzi o atmosferę, a może w przeciwieństwie do filmowych musicali mają one więcej naturalności i wdzięku i przy tym bardziej "pasują" do musicalowych założeń.

(Metro)
Polska legenda wyreżyserowana przez Janusza Józefowicza. Metro, z pewnością, otworzyło karierę wielu znanym i cenionym dzisiaj artystom. W sumie długo decydowałem się pomiędzy utworami Bluzwis, In God We Trust, Litania i A ja nie.Wszystkie są świetne, ale ostatecznie zdecydowałem się na In God We Trust, które po raz pierwszy usłyszałem jako cover w programie Idol. Potem piosenka jeszcze długo siedziała mi w głowie.Sam musical pochodzący z lat 90-tych zestarzał się, ale nie stracił na wartości.

4. Memory
(Cats)
Polskiej premierze musicalu Cats towarzyszyło spore zainteresowanie. Mówiono o strojach, charakteryzacji, choreografii... Kilka piosenek z polskiej takich jak chociażby Mefistofeliks, zapadło mi w pamięć, ale jeśli chodzi o najbardziej kojarzoną z Kotami piosenkę to lubię ją tylko i wyłącznie w języku angielskim - Memory. I nawet nie potrafię powiedzieć, dlaczego zdobyła moją sympatię. Jakiś niewyjaśniony nostalgiczny nastrój. 

(Chłopi)
Broadway... Broadway, a my mamy swoje perełki i to w wykonaniu dobrych, polskich aktorów. Musical Chłopi został stworzony z rozmachem i w przeciwieństwie do serialu lub książki nie pozwalają się nudzić. Tu tradycja jest żywa, energiczna, a aktorstwo na wysokim poziomie, zaś Bernard Szyc wykonuje swoją robotę bezbłędnie. Pokłony. I daję na trzecim, gdyż sam Jarmark w Tymowie nie jest najlepszą (fenomenalny, ale nie najlepszy) piosenką z trzygodzinnego spektaklu, ale nie wszystko można znaleźć na yt, także trzeba iść na ustępstwa.

(Rent)
Rent pojawia się na deskach teatrów od kilkunastu lat, a w 2006 powstał film z obsadą z oryginalnego musicalu, ale przyznam, że ja uwielbiam obsadę z 2008. Will Chase o wiele bardziej pasuje mi do roli Rogera od Adama Pascala. Z resztą to tyczy się całej obsady (tu wyjątkiem będzie jedynie Maureen). Większość kojarzy ten musical z Seasons of Love, albo La Vie Boheme i słusznie, ale dla mnie numerem jeden pozostaje Light My Candle. Przewrotna i zabawna piosenka opowiada o pierwszym spotkaniu Mimi i Rogera.

(Lalka)
O Lalce postaram się poświęcić jeszcze trochę uwagi (z resztą można wywnioskować po obecnej tapecie na blogu), ale póki co piosenka o Wokulskim będąca delikatnym nakreśleniem bohatera - najprościej streszczająca pierwszy rozdział powieści Prusa. Panowie Klejn, Lisiecki i Mraczewski wykonują kawał dobrej roboty. I ogólnie pytanie, bo mam wątpliwości, czy Klejn tylko mi przypomina Sama Rockwella?

sobota, 10 października 2015

O tym jak AHS miało być o wojsku, a nie jest

Tematy służące snuciu spiskowych teorii są zawsze na czasie. Prawie tak samo na czasie jest wyszukiwanie w American Horror Story podpowiedzi i nawiązań do przyszłych sezonów. Nikomu kto zapoznał się z tym wyjątkowym serialem grozy nie trzeba tłumaczyć, że każdy sezon tworzy odrębną historię, ani prawdopodobnie, tego, że twórcy R.Murphy i B.Falchuk ukrywają w odcinkach tak zwane wskazówki zapowiadające tematykę kolejnych sezonów. I tu pole do popisu dla fanów, którzy namiętnie wyszukują, główkują i wymyślają śmiałe teorie. Sam również staram się odnajdować wszelkie poszlaki i pomijając fakt ich interpretacji, czy raczej nadinterpretacji w moim wykonaniu, żaden sezon mnie nie zaskoczył. I tak było do momentu ogłoszenia podtytułu piątej serii American Horror Story: Hotel. Obstawiałem i raczej nie byłem wyjątkiem, że akcja nowego sezonu przeniesie się do wojska, czy raczej to żołnierze będą bohaterami kolejnej odsłony serialu. I nie jest to takie gadanie dla gadania, bo dużo rzeczy wskazywało, wręcz natrętnie, że wybór padł na wojsko, a nie jakiś tam hotel, ale po kolei. Temat jak najbardziej nad interpretujący sceny, dialogi i postaci z Freak Show, ale czemu nie napisać o "mylnych", a raczej zwyczajnie nie będących wskazówkami, rzeczach. W każdym razie ostrzegam przed spoilerami, choć nie sądzę, aby były to jakieś nader ważne informacje.
Life on Mars w wykonaniu J.Lange
Nie wiem, ile w tym prawdy, bo nie śledzę twórców AHS w mediach społecznościowych, ale pierwsza podpowiedź do sezonu piątego miała ukazać się dużo wcześniej od poprzednich, które zwykle pojawiały się na 2-3 odcinki przed końcem sezonu. Już w pierwszym odcinku pojawiły się trzy rzeczy, które pasowały do siebie w dość dziwny sposób: występ J.Lange, nazwisko granej przez nią postaci i miejsce akcji, a więc mamy Elsę Mars, miasteczko Jupiter oraz rakietę kosmiczną, na której aktorka wjeżdża na scenę. Kosmos? Nie do końca. Wielu fanom nasunęło się skojarzenie z Roswell oraz Strefą 51, która stanowi bazę wojskową. A więc kosmici? Już bardziej. Ich wątek wszakże pojawił się w Asylum.
Na kolejne informacje, prawdopodobnie nie zwróciłbym większej uwagi, gdyby nie fakt, że odświeżyłem sobie Freak Show (ta, należę do mniejszej grupy, która nie hejtuje tego sezonu). W odcinku trzecim podczas rozmowy Della i Ethel. Mężczyzna pyta: - za kogo chciał się przebierać Jimmy w Halloween? - Zawsze chciał być żołnierzem - odpowiada postać grana przez Bates. Może to zwykły dialog, a może jakieś zdanie w stylu "chciał pójść w ślady ojca" (chociaż możliwość drugą odrzucam, bo Dell wojskowym prawdopodobnie nie jest). W każdym razie ciekawa informacja. Kolejna ważna rozmowa pojawia się czwartym odcinku, w którym Edward Mordrake wypytuje Elsę o jej przeszłość. Kobieta wspomina Berlin oraz utratę nóg, a także zakochanego w niej żołnierza, który ją uratował od śmierci. Mając na uwadze, że sezony mają się łączyć ze sobą, piąty sezon miał z początku opowiadać historię żołnierza wielbiącego niemiecką aktorkę?
Ehtel i Dell rozmawiają o Jimmym.
Największym uderzeniem, które mocno podzieliło fanów serialu była pierwsza, oficjalna wskazówka przedstawiająca kubek kawy z logo kapelusza (na marginesie kubek z kawą pojawił się również we wcześniejszym odcinku). Tu ktoś już zaczął napominać o miejscu eleganckim, ekskluzywnym jako hotel. Obok pojawiły się także pomysły bardziej toporne jak rewia lub opera. Kapelusz nie zażegnał wątku z wojskiem, a może nawet pobudził go dostarczając nowych ciekawych, teorii. Według nich kapelusz miał odnosić się do Operacji Top Hat, która może nie dla nas, ale dla amerykanów z pewnością jest ważną częścią historii. Tu w grę wchodziła nauka, broń chemiczna, testy wojskowe.
Ostatni odcinek sugerował najmocniej związek następnego sezonu z wojskiem. Elsa spotyka się z dawnym ukochanym. Mężczyzna opowiada o swojej pracy dla wojska. Jego praca miała polegać na budowie wioski pod testy bomby atomowej. Po tym dialogu ponownie przed oczami stanęła mi  J.Lange wjeżdżająca na scenę na makiecie rakiety kosmicznej, czy teraz bardziej już na bombie atomowej.
Najbardziej trollująca wskazówka w historii AHS
Wiele rzeczy sugerowało, że piąty sezon American Horror Story będzie rozgrywał się w wojsku, albo przynajmniej będzie ocierał się o temat broni oraz nauki służącej złu. A więc jak to jest? Mam wrażenie, że to miało być wojsko. To miały być testy broni, ale z jakiegoś powodu twórcy zmienili miejsce i czas akcji. Oczywiście, jest to tylko teoria, a prawdę znają jedynie osoby tworzące serial od podstaw.
Wojsko byłoby interesującym pomysłem i trochę szkoda, że zamiast tego jest Hotel. I tu nie zrozumcie mnie źle - nie jestem przeciwko tematyce "piątki", a wręcz przeciwnie - myślę, że sezon może dużo zwojować. Mimo wszystko uważam, że w hotelu o wiele łatwiej jest popaść w banał niż w wojsku.

O American Horror Story

Wszystkie linki do tematów o AHS będą znajdowały się tutaj; ciekawostki, przemyślenia, wszelakie pierdoły, ale o tym potem.

Cztery ulubione sceny z serialu (sezony 1-4)
Pięć prawdziwych postaci na pięć sezonów AHS
Polska opowieść grozy?
Oczekiwania przed premierą AHS: Freak Show
Oczekiwania przed premierą AHS: Hotel
O powiązaniach hotelu Cortez z domem zbrodni?
O tym jak AHS miało być o wojsku, a nie jest


niedziela, 4 października 2015

Ranking piosenek musicalowych (cz.1)

Długo myślałem jak ugryźć temat, a z racji, że tematów raczej się nie jada miałem dylemat ogromny. Zacznę od krótkiej, ale treściwej informacji: lubię musicale. Właściwie "lubię" to zbyt mocne słowo, bo jako całość średnio do mnie przemawiają, ale lubię piosenki, które wplatają się w musicalową historię: coś opowiadają, wyręczają dialogi, a czasem stanowią naprawdę genialny przerywnik w cukierkowej akcji. Kilka musicali widziałem, kilka piosenek z nich nawet wpadło mi w ucho i teraz chciałbym zaprezentować je w rankingu od ulubionej do mniej ulubionej. I ważna uwaga. Ranking będzie składał się z dwóch części, gdyż zdecydowałem się stworzyć oddzielną listę dla musicali filmowych i teatralnych, bo są to zupełnie różne twory. Z resztą wystarczy posłuchać chociażby filmowej oraz teatralnej wersji Seasons of love, aby zauważyć ogromne różnice. Także w tym rankingu pojawią się piosenki filmowe, zaś za tydzień lub dwa teatralne.

Ranking piosenek musicalowych 
(kategoria: film)
Film ma własną receptę na musical. Tutaj często dominującymi elementami są przesada, słodycz oraz kicz. Niekiedy wygląda to fajnie, a niekiedy sprawia, że całość wydaje się ociężała. Wydaje mi się, że czasem nawet wokal schodzi na dalszy plan, a ważniejsza jest możliwość pokazania wszystkiego tego, czego scena teatralna pokazać nie może. Linki do utworów w tytułach.

(Mamma Mia!)
Mamma Mia! przedstawia bardzo prostą historię o miłości z piosenkami szwedzkiego zespołu ABBA w tle. Do produkcji zaangażowano całą plejadę gwiazd z Meryl Streep na czele, co oczywiście przełożyło się na sukces filmowej wersji znanego na całym świecie musicalu. Kwintesencją filmu jest wykonanie tytułowej piosenki przez Meryl Streep podczas pierwszego spotkania z jej byłymi. Mimo że piosenka (analizując słowa) mówi o poważnych rzeczach to jest wykonana w tonie komediowym i sama aktorka spisała się świetnie.
4. Your Song
(Moulin Rouge)
Moulin Rouge był chyba pierwszym musicalem z jakim miałem styczność. Wtedy poraziła mnie przede wszystkim niewiarygodna scenografia teatru. Sama historia przedstawiona w filmie była jedynie dodatkiem do niezwykłej oprawy graficznej, duetu McGregor-Kidman oraz niesamowitych piosenek, z których można byłoby stworzyć odrębną listę. I najlepszą z nich była Your Song w wykonaniu Ewana McGregora przy pięknej niby bajkowej scenografii.

3. Cell Block Tango
(Chicago)
Utwór z otwierający musicalu Chicago. Piosenka przedstawia sześć bohaterek - morderczyń mężczyzn oczekujących na wyroki. W piosence, kolejno, każda z nich przedstawia swój czyn. Wykonanie jest rewelacyjne; przede wszystkim pozbawione lukru i kolorów - wygląda bardzo teatralnie. Największe wrażenie robi układ chorograficzny przekazujący historie bohaterek. Wykonanie bardzo symboliczne. 

2. Hot Patootie Bless My Soul
(Rocky Horror Picture Show)

Nie jestem fanem tego filmu. Szczerze powiedziawszy byłem nawet rozczarowany, ale wszystko wynagrodził krótki występ Meat Loafa, który w pewnym momencie po prostu wjechał na motorze i zaczął śpiewać. To był najlepszy moment filmu i dla niego warto było zaznajomić się z Rocky Horror Picture Show.

1.  And I Am Telling You I'm Not Going
(Dreamgirls)
Słyszałem tę piosenkę setki razy przy okazji American Idol i jak na ironię w musicalu Dreamgirls, który doczekał się nominacji do Oscara zaśpiewała ją uczestniczka wspomnianego talent show - Jennifer Hudson. W zasadzie nie wiem co powiedzieć, bo Hudson po raz kolejny udowodniła, że jest świetną wokalistą. Zdecydowana perła i bez wahania przyznaję jej pierwsze miejsce w rankingu.

Macie swoje ulubione piosenki musicalowe? Zapraszam do dyskusji.

środa, 30 września 2015

Plan zadań blogaskowo-pisanych

Temat-mina, a ja na własne życzenie siadam swoim kościstym tyłkiem na tej minie i czekam, aż eksploduje. Uważam, że wszelkie tematy, w których wymienia się postanowienia - nie, nie chodzi tu wyłącznie o blogi - są skazane na ból, znój i trzecie słowo z literką "u" w środku, którego wymienić nie powinienem ze względu na cechującą mnie wysoką kulturę osobistą. Robi człowiek listę postanowień, a potem wisi taka lista nad tobą jak cholerny cyrograf i przypomina, a miałeś jeszcze to i to zrobić, a ty nie masz ochoty. A jak ochoty nie ma to przekładasz na jutro, a jutro znowu nie masz ochoty i przekładasz na pojutrze itd. Taki mechanizm działa jak zasrane perpetuum mobile napędzane siłą lenistwa. Przekładasz, przekładasz, aż pewnego pięknego dnia orientujesz się, że dzisiaj mija termin złożonego postanowienia. I co? Kurwa, odruchowo podnosisz dupę, aby zabrać się za spełnianie postanowień i wtedy wybucha mina.
Po tym wstępie, który zajął połowę całego postu wyjaśniam, że postanowiłem zrobić listę rzeczy, o których napiszę za jakiś czas na blogasku i jak już o nich wspomnę to odwrotu nie będzie:
- musicale - bo dawno nie wrzucałem filmików z yt, a trochę fajnych piosenek chodzi mi po łbie, poza tym ktoś wiedział, że jaram się musicalem Chłopi?
- Disney - ten temat krąży po moim blogu znaczy głowie bardzo długo, nawet nie pamiętam ile razy zabierałem się za ranking ulubionych filmów, księżniczek, piosenek, antagonistów, pomagierów, wzruszających momentów... pora skończyć z wymówkami i zabrać się do działań!
- aktualizacja zakładki ulubione filmy - póki co pisałem o czterech filmach, ale w tym roku chciałbym napisać o jeszcze przynajmniej jednym, który powinien wpasować się w okres świąteczny, ps. nie jest to Kevin sam w domu :)
- temat, który jest jeszcze tak niesprecyzowany i ogólny, że można póki co napisać "o dupie Maryni"
- napiszę książkę - tu nie chcę wdawać się w szczegóły, ale napiszę tekst i roześlę do wydawnictw jak odpowiedzą to super, jak nie to trudno, ale spróbuję i kto wie? Może nawet załoga Niezatapialnej zajmie się analizą mojej powieści?! W każdym razie to plan na 2016. ps. selfbubliszing rządzi XD

Napisałem. Klikam "Opublikuj". Poszło w internety i teraz nie mam odwrotu.

poniedziałek, 28 września 2015

AHS: Hotel

Rok temu zamieściłem post dotyczący moich nadziei względem serialu American Horror Story: Freak Show. Jeśli zweryfikować moje oczekiwania z pełną surowością to żadne z moich oczekiwań nie zostały spełnione. Oczywiście, nie oznacza to, że serial był zły, bo miał zalety, ale także dużo elementów, które mnie rozczarowały, ale zbliża się październik i nowy projekt R. Murphy'ego, który będzie nazywał się Hotel i wypada napisać coś o oczekiwaniach, tym bardziej, że szykują się mocne zmiany obsadowe i chyba najgłośniejsza informacja z nimi związana, ta, chodzi o udział Lady Gagi w projekcie. Przedstawiam listę moich oczekiwań związanych z Hotelem.

- Lady Gaga
Nie wiem, czego można się spodziewać po tak wyrazistej artystce. Nie chcę, aby AHS: Hotel okazał się jednym wielkim i głośnym klipem poświęconym "królowej potworów". Bo cholera... Mam dziwne wrażenie, że jej cała obecność w serialu ma wyłącznie posłużyć podbiciu oglądalności. Inna kwestia - wiemy jak bardzo niekreatywny w pisaniu postaci potrafi być Murphy. Przykład? Twarda i władcza Lange, Paulson jako sierotka Marysia. Mam nadzieję, że Lady Gaga otrzyma własną postać, a nie będzie zmuszona do odtwarzania roli, która być może wcześniej miała przypaść w udziale Lange.

- Zmiana perspektywy
Kosztowało mnie to sporo, ale zaakceptowałem, że AHS bez Paulson i Petersa to nie AHS. Mimo wszystko chciałbym zobaczyć ich w rolach czarnych charakterów, albo jako bohaterów drugiego planu. Z jakiegoś powodu ostatnie trzy sezony Sarah Paulson grała centralną postać. Jako ciekawostkę można dopisać, że Sarah Paulson jest jedyną aktorką, której postać nigdy nie umarła.

- Teraz panowie
Nie mam nic do pięknych kobiet i horrorów. Przeciwnie! Rozumiem, że estetyka kina grozy wymaga zestawiania ze sobą "pięknej i bestii", ale w AHS idzie to w złym kierunku. Nie licząc Murder House wszystkie sezony koncentrowały się w dużym stopniu na kobietach: siostry zakonne z Briarcliff, ambitna dziennikarka, czarownice, siostry syjamskie, niemiecka aktorka... Chciałbym, aby tym razem główne role odgrywali mężczyźni, albo żeby było ich nieco więcej niż ostatnio. W zasadzie liczyłem, że będzie o wojsku, a nie o hotelu (wskazówki zawiodły, ale mam teorię spiskową).

- Wes Bentley
Gdzieś usłyszałem, że w obsadzie piątego sezonu AHS ma wystąpić Wes Bentley, który wystąpił już gościnnie w Freak Show. Przyznam, że chciałbym, aby właśnie ten aktor zagrał pierwsze skrzypce. Nie Paulson, nie Lady Gaga, a Bentley. Nie wiem wiele o jego aktorstwie, bo uczciwie widziałem tylko kilka filmów z jego udziałem, ale myślę, że byłby fajnym herosem i odskocznią od dziwnej Lady Gagi lub mdłej Paulson.

- Zaskakujący czarny charakter
Tego brakowało mi cholernie i w Sabacie i we Freak Show. Chociaż jako widz wiedziałem, że "tymi złymi" są w Murder House - Rubber Man, a w Asylum - Bloody Face to nie miałem pojęcia, kto ukrywa się pod maską. I nieważne, że po kilku odcinkach tajemnica wychodziła na jaw, bo element zaskoczenia dawał dobry efekt. W trzecim sezonie zabrakło przeciwnika i chociaż w czwartym w rolę czarnego charakteru wcielił się świetny Finn Wittrock to brakowało tutaj zaskoczenia, bo od początku było wiadome, że facet jest dupkiem. Chciałbym, aby hotelowe zło było niewidoczne i zaskoczyło, gdy wyjdzie już z ukrycia.

- Kameralność
Cztery sezony AHS pracowało sobie na dobrą markę, którą przede wszystkim tworzyło nazwisko J.Lange i teraz, gdy odchodzi (dla jednych to dobra wiadomość, dla innych zła) mam nadzieję, że serialowi nie zabraknie kameralności, że Lady Gaga nie wprowadzi zbytniego zamieszania i tandety, a dotychczasowy klimat pozostanie niezmieniony... aż tak bardzo.

Plakat promujący AHS: Hotel
I moje pobożne życzenie na sam koniec niech ten Hotel będzie tym wszystkim, czym AHS: Sabat miał być, a nie był.

poniedziałek, 21 września 2015

Czarne charaktey z Sailor Moon

Ten temat chciałem stworzyć już jakiś czas temu (dokładnie ze startem drugiej części serii Sailor Moon Crystal), ale przymierzałem się, przymierzałem i nic z tego nie wyszło, a temat dość ciekawy, bo podparty 200-odcinkową serią anime powstałą w oparciu o mangę Naoko Takeuchi. Wszystko zaczęło się od porównania anime do mojego wyobrażenia mangi. Chodziło o czarne charaktery, które jak później się okazało były rewelacyjnie rozbudowane w serialu z lat 90-tych. Bogate osobowościowo, rozwinięte, czasami przynoszące sporą dawkę humoru, a czasami jakąś historię, która rozsadzała głowę.

Kaolinite i Hotaru
Nie jest to lista. Nie jest to ranking, a jedynie wspomnienie ulubionych czarnych charakterów z Sailor Moon. Nie będę też oznaczał tematu jako SPOILER, bo raczej nic odkrywczego w temacie nie  napiszę i nawet osoba, która nie zna Czarodziejki z księżyca powinna zdawać sobie sprawę, że dobro zawsze zwycięża, zło zostaje unicestwione i tego typu historie. Każda z pięciu serii anime posiadała innego przecinka zgodnie ze schematem: jedna wredna królowa plus grupa (najczęściej czterech) pomagierów odpowiadających "kolorami" protagonistkom. Najeźdźcy z kosmosu za każdym razem poszukiwali na ziemi czegoś innego - czystych serc, gwiezdnych ziaren, tęczowych kryształów - a wszystko to tworzyły odcinki-zapychacze, dzięki którym można było polubić przeciwników sailorek.
Jeśli miałbym wyróżnić jakiś czarny charakter to z pewnością byłaby to asystentka doktora Tomoe, członkini Bractwa Śmierci. Kaolinite była niezwykle piękną oraz wyniosłą kobietą, niekiedy przykrą do Hotaru, ale i kochającą się w swoim pracodawcy. Jeśli pamięć mnie nie myli jest także jedyną osobą z Bractwa Śmierci, która została wskrzeszona i powróciła do serii. Ponadto nie można zapomnieć o jej długich włosach, których używała do atakowania przeciwniczek - to było genialne. Jestem nawet w stanie założyć się, że Kaolinite była jedną z silniejszych postaci, z którymi przyszło się zmierzyć czarodziejkom.

Profesor Tomoe przy pracy
I skoro już jestem przy Bractwie Śmierci to wypada wspomnieć o jego założycielu, doktorze Tomoe. Ojciec Hotaru od zawsze wydawał się specyficzną postacią, która jak na głównego jednego z ważniejszych przeciwników serii S była dość komiczna. Kurde, facet był tym co można uznać za definicję "szalonego naukowca". Przez pierwszą połowę sezonu twórcy nie pokazywali jego twarzy, a jedynie zaciemnioną postać tworzącą nowe Daimony. Tomoe w dużej mierze rysował się jako postać komiczna, co było dobrą odskocznią od poważnej Beryl, albo księcia Dimanda.
Petz, albo Prisma należała do Klanu Czarego Księżyca i była najstarszą z czterech sióstr, a także główną przeciwniczką Sailor Jupiter. Najczęściej atakowała w duecie z młodszą siostrą - Calaveras, z którą ciągle i o wszystko potrafiła kłócić się. Petz była niezwykle charyzmatyczna oraz zawzięta. Jej dominujący charakter i pycha stanowiły ogromną wadę, gdyż z łatwością dała się wykorzystać Rubeusowi (może nie do tego stopnia co Koan, ale jednak XD). W ostateczności Petz potrafiła wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i
poświęcić się dla ratowania Ziemi, sióstr oraz czarodziejek. Po jakimś czasie Petz pojawia się ponownie. Wtedy dowiadujemy się, że jest zakochana w Saphirze i wtedy poznajemy jej wrażliwą stronę. Petz była jedną z tych postaci, które, albo się kocha, albo nienawidzi. Jej charakter okazał się barwniejszy niż można było przypuszczać na początku.

Petz
 Faceci w Sailor Moon byli rzadkością, tj. większość przeciwników stanowiły piękne kobiety ubrane w fikuśne stroje, ale tu za wyjątek może posłużyć seria Classic, w której pierwszymi antagonistami są generałowie. Ich wątek został poprowadzony zupełnie inaczej, niż w mandze, co nie znaczy, że gorzej (jestem przeciwnikiem mangi, jakby ktoś pytał). W anime każdy z generałów miał własną historię i jakieś atrybuty, które dodawały mu wyjątkowości, ale to Nephrite był największym zaskoczeniem serii, a także przyczynił się do powstania jednej z najbardziej wzruszających scen w anime (to już subiektywna opinia). Nephrite otrzymał zadanie znalezienia czarnego kryształu potrzebnego Królestwu Ciemności do odszukania tęczowych kryształów. Mniejsza o to... W tym celu Nephrite zaczyna zbliżać się do Naru (najlepsza przyjaciółka Sailor Moon), aby z jej pomocą pozyskać wspomniany kryształ. Sytuacja komplikuje się, gdy generał zaczyna odczuwać sympatię do dziewczyny i ostatecznie postanawia zwrócić się przeciwko Królestwu Ciemności. Śmierć generała i Naru bezsilnie próbująca ocalić ukochanego są zdecydowanie najlepszym momentem serii Classic. Nieszczęśliwa historia  nie kończy się na tym, bo w kolejnych odcinkach widzimy jak Naru próbuje uporać się ze śmiercią Nephrite.

Naru i Nephrite
Jest jeszcze wiele czarnych charakterów, o których mógłbym jeszcze wspomnieć - Galaxia, Oko Ryby, Para Para - jednak zatrzymam się na tych czterech. Przeciwnicy w Sailor Moon bywali różni. Tak samo jak różna była ich rola w historii. Niekiedy irytowały (cześć Ali i An), a niekiedy wzbudzały sympatię. Ich różnorodność i oryginalność sprawiały, że nie można było przejść obok nich obojętnie.

Znacie Salior Moon? Lubicie przeciwników czarodziejek? Pochwalcie się!