poniedziałek, 8 czerwca 2020

10 egoistycznych decyzji w horrorach

Polecam oglądać za nim mój kanał na youtube zostanie usunięty. Po raz kolejny dostaję roszczenia za wykorzystywanie materiałów potrzebnych do analizy tematu. Powoli to robi się wkurzające.


piątek, 29 maja 2020

O pisaniu... Tak szczerze...

Moja relacja ze stroną Wattpad jest... Powiedzmy sobie wprost to związek skomplikowany. Skomplikowany, bo... Gdybym nie napisał, że jest "skomplikowany" to dalsze część tekstu nie byłaby ciekawa, ale za to mógłbym pominąć tłumaczenia, które gdy wczoraj usiłowałem zebrać myśli wychodziły pokracznie.
Chyba każda osoba pisząca teksty ma jakiś dziwny moment w swojej pisarskiej... nie  chcę ośmieszać się i mówić "karierze", bo kariera i pisarstwo to jakiś mało zabawny oksymoron. Załużmy, że chodzi o pisarski etap w życiu. Mój zaczął się, gdy postanowiłem napisać książkę w szkole podstawowej. Kurwa, ile ja nie wiedziałem o książkach? Potem był pamiętnik, który z jakiegoś powodu przybrał postać telenoweli o mojej rodzinie i chociaż po latach stwierdzam, że dramatyzm moich wywodów był przeogromny, tak wydarzenia, PRAWDZIWE, nie czepiać się, z życia mojej familii naprawdę miały zadatki na telenowelę, może nie brazylijską, ale polską z kalibru powiedzy, wieczornego pasma telewizji polskiej.
Wraz z nowym akapitem staram się sobie przypomnieć o czym pisałem. Kolejnym etapem były nieudane fanfiction, a dalej opowiadania autorskie. Nieumiejętność pisania na całe szczęście szła z moją umiejętnością do nie wzbudzania jakiegokolwiek zainteresowania. Serio, chyba lepiej żyć z tym, że nikt nie czyta gówna, niż z tym, że każdy śmieje się z tego gówna. Po wielu próbach zacząłem podrzucać moje teksty na różne fora internetowe i chyba najlepszą rzeczą jaka mi się przytrafiła z tej prygody są wspaniali ludzie, którch poznałem po drodze i wielu z nich mogę nazwać swoimi przyjaciółmi.
Nie przepadam za składowaniem tekstów na kompie, czy o, zgrozo, na kartkach (tak, większość rzeczy piszę ręcznie), a więc zacząłem szukać miejsc, w których mógłbym zostawiać swoje teksty. Pal licho, żeby ktoś czytał, bo w sumie tak średnio mi zależy na posiadaniu czytelników. Właśnie zacząłem się zastanawiać (ten tekst powstaje właśnie w tym momencie) o co mi właściwie chodzi? Zacząłem tworzyć blogi poświęcone moim opowiadaniom i ze zdziwieniem, nawet szokiem po X latach zapomnienia odkryłem mail od czytelnika mojego fanfika z prośbą o kontynuację! Dobra, nie ciągnę dalej tego wątku, bo nie wiem, co mógłbym jeszcze napisać, ale spoko, zbliżamy się do sedna. Sedno będzie krótkie.
Potem był pewien portal, na którym usłyszałem o Wattpad. I założyłem na nim konto. Teraz można wrócić do pierwszego zdania i moich związku ze stroną. Na pierwszy rzut oka spodobała mi się. W miarę czytelna, atrakcyjna strona, z dużą bazą opowiadań. Potem, nie wiem, pogoda, czy co mi odjebało, usunąłem się z Wattpada jak od największego zła, które prezentuje niską jakość. Ostatnio powróciłem na portal, bo w sumie mogę, dlaczego by nie? Jeśli znowu mi odwali to usunę wszystko i zniknę pogłębiając się we własnej paranoi, nie? Muszę gdzieś wrzucać opowiadania. Cały czas sobie to powtarzam, ale dlaczego nie poznać trochę tekstów użytkowników tegoż portalu. Legenda Marsjanina, ciągle żywa, czyż nie?
Dzisiaj otrzymałem wiadomość od dziewczyny reklamującej swoje opowiadanie. Rozentuzjazmowana napisała, że chce dotrzeć do czytelników i takie tam, no spoko, z tym, że zirytowało mnie nieco "błaganie" o komentarze. Rozumiem chęć promocji, ale jeśli będę chciał przeczytać coś od ciebie to prędzej, czy później znajdę twój tekst. W ogóle jak mnie znalazłaś? Czytałaś któryś z moich tekstów?
Nieważne. Ważne, że dzisiaj postanowiłem zapoznać się z twórczością wattpadczyków (?) i... o mój, drogi, zielony borze. Tego nie widać, ale zamilkłem przed klawiaturą na dobre dziesięć sekund. Czy autorzy skończyli chociaż podstawówkę? Czy komentujący to trolle? Czy ktoś w kosmosie włada tym bajzlem?! Co tu się dzieje?! Dlaczego duet tamagoczi porywa 14-letnie dziewczynki?! Kurwa, co tu się dzieje?
Sam fakt, że coś złego się pisze nie znaczy, że strona nie oferuje jakiegoś dialogu pomiędzy twórcami - tak założyłem i zszedłem do sekcji komentarzy pisanych przez no właśnie nie wiem kogo. W takich warunkach o dialogu nie ma mowy. Okej, może gdzieś są dobre opowiadania i normalni ludzie nie piszący językiem emotek, ale niespecjalnie chce mi się przegrzebywać czeluście strefy 51.
Myślę, że strona nie prezentuje twórczości z jaką chciałbym być w jakiś sposób powiązany i prędzej, czy później moja relacja love-hate pchnie mnie w stronę kolejnego usunięcia konta.
A najgorsze, że jakieś bzdety wiszą w polecanych i zastanawiam się, czy strona usiłuje mnie w jakiś pasywno-agresywny sposób obrazić? :D

Z dobrych informacji. Po rocznej przerwie film (h16c2) nagrał mój ulubiony youtuber.

sobota, 9 maja 2020

Wyśniony piątek trzynastego

9 maja 1980 roku premierę miał Piątek trzynastego. Przeciętny slasher stał się początkiem długiej serii, której bohaterem był Jason. Wszystko zaczęło się od przewrócenia łodzi na Crystal Lake. O zakończeniach pechowych piątków w materiale poniżej. Zapraszam.


piątek, 8 maja 2020

Czy ja o czymś nie wiem? Totalny szok część pierwsza i ostatnia

Czy ja o czymś nie wiem? Dla jasności, nie wiem o wielu rzeczach i prawdopodobnie o drugim wielu, tu przyjmuję "wielu" jako miarę wartości, wolałbym nie wiedzieć. Do wczoraj byłem przekonany, że są na tym świecie pewne rzeczy i niezmienne. Takie, które mi jako widzowi dają poczucie niechcianego komfortu w postaci kliszy. Ach, jakby ten cały american dream wyglądał paskudnie bez utartych schematów? Wyobrażacie sobie, jak to jest nie znać szczęśliwego zakończenia przed napisami końcowymi?
Filmowe klisze są bardzo wytrzymałe, bo nie da się ich przemielić przez hollywodzką maszynkę do robienia pieniędzy. Pewien porządek musi być zachowany i nie ma o co się gniewać. Czasem jednak złapię się na tym, że wyświechtana historia bawi się ze mną.
Niezapomnianym mistrzem pastiszu był Wes Craven. Jego horrory skupiały się na ogromnej ilości udziwnień i pułapek fabularnych, że aż chciałoby się rzucić tekst o niszczeniu czwartej ściany. Samą w sobie pułapkę stanowi chociażby Krzyk. W latach dziewięćdziesiątych, dawno po latach świetności slashera, Wes wyszedł z nietuzinkowym projektem będącym horrorem w horrorze. Jego wizja fabularna kilkakrotnie złamała fabularne założenia kina grozy. Zaangażowana do projektu Drew Barry Moore odegrała rolę pierwszej ofiary. I tu można powiedzieć, jak bardzo nie roztropnie było nie wykorzystać popularności aktorki, o ironio, wykorzystał twarz, która jest na plakacie reklamującym film. Craven zabawił się z nami i dał to czego nie moglibyśmy się spodziewać. Cały film jest fabularną zagadką, która bawi się z nami i nie podąża jasnymi ścieżkami. Podobnie zabawił się reżyser Korpoludków. W obsadzie tej kanibalistyczno-thrillerowo-komediowej historii przedstawił postaci dramatu Demi Moore, Eda Helmsa oraz bandę nieznanych aktorów, którzy są wyjątkowo niecharakterystyczni, mało ciekawi i tyle w temacie. Spodziewamy się jatki i szokiem jest fakt, że pierwszy głowę traci Ed Helms, dosłownie. I tyle. Nie wiem na ile rola pierwszej ofiary była mu pisana, a na ile reżyser postanowił nas zaszokować, ale tak. W historii ważniejsza jest grupa nieznanych aktorów, którzy są wyjątkowo niecharakterystyczni, mało ciekawi i tyle w temacie.

Ed i Demi

O jacie kręcę, jeszcze muszę napisać coś o Hobbicie. Jest sobie Frodo i gra w tym filmie nauczyciela i nie czarując, jest niezadowolony z życia, próbuje napisać książkę. No, archetyp bohatera. I generalnie w szkole, w której uczy jest taka nauczycielka. W ogóle to film nosi tytuł Cooties i wspominałem o nim przy okazji jakiegoś czelendżu. Nie żeby to było jakoś istotne dla mojego wywodu, ale dzieci zmieniły się w zombie po zeżarciu przeterminowanych kurczaków. Drużyna nauczycieli z Frodo na czele staje do walki. I generalnie tam jest taka nauczycielka, do której Frodo się ślini i dla utrzymania stereotypu ona jest w związku z wuefistą, ofc wstrętny, głupi i narcystyczny typek. Wiemy, że wuefista zginie, bo jest dupkiem, a Frodo zdobędzie dziewczynę. Tak musi być. Tylko, że nie... Nauczycielka wyznaje, że kocha wuefistę mimo jego wad, a ten staje się bohaterem ratującym wszystkich przed cholernymi orkami, a Frodo... nie zostaje bohaterem.
Tyle chciałem napisać. Dla utrzymania efektu szoku u czytelnika nie robię podsumowania. Kończę ten tekst bez uprzedzenia, tu i teraz.

piątek, 1 maja 2020

Powrót 13 miesięcy grozy

Po orzerwie powraca 13 miesięcy grozy. Wyzwanie, w którym co miesiąc będę prezentował cztery warte uwagi lub nie horrory, które są powiązane tematyką.


sobota, 25 kwietnia 2020

Absurd goni absurd

Ostatnio tylko filmy i filmy, ale dużo się dzieje i chciałbym zadbać nieco o kanał, na który nie wrzucałem materiałów przez dłuższy czas. Dlatego postanowiłem zrealizować kilka pomysłów, które chodziły za mną od dłuższego czasu.


środa, 22 kwietnia 2020

O tym jak się połapać w filmie Klątwa Ju-On

Przygotowałem wcześniej dwa materiały na temat Klątwy Ju-On. Film jest ciekawy i myślę, że warto obczaić materiały. Pierwszy przed obejrzeniem po jakikolwiek film, a drugi po obejrzeniu Klątwy Ju-On z 2002 roku:


czwartek, 16 kwietnia 2020

Uzuskując efekt dramatyczny poprzez środek stylistyczny. Polecam anime Vampirci...

Sięgam pamięcią do dnia, w którym ostatni raz oglądałem anime - napisał i głośno westchnąwszy pomyślał, jaką inną figurą retoryczną mógłby dodać swojej wypowiedzi większego dramatyzmu. Hiperbolo-animiza-epi-wszystko się wymieszało i nie wyszło z tego zupełnie nic.
Zastanawiam się, czy jakikolwiek dramatyzm jest na miejscu. Czy w ogóle jest potrzebny, gdy właściwie kilka lat temu moja sympatia do anime... przeminęła? Nie, nie przeminęła, bo nadal zdarza mi się oglądać pojedyncze odcinki seriali, a to wrócić do produkcji Miyazakiego. Problem w tym, że dla anime zabrakło czasu i musiało ustąpić rzeczom ważniejszym. Tu powinienem się zapaść pod ziemię myśląc o pierdołach, które nazwałem ważniejszymi.
Mimo jakiegoś oddalenia od tematyki anime, pozostały ze mną tytuły godne polecenia. I dzisiaj chciałbym przedstawić je Vampirci, która jakiś czas temu w szołcie wspominała, że chętnie obejrzałaby jakieś anime. No to siup!


Ibara no Ou / King of Thorn
czyli piękny chaos

Epidemia wyniszcza ludzkość, a jedyny plan przetrwania naszego gatunku łączy się z hibernacją grupy 160 osób na 100 lat w nadziei, że w międzyczasie odkryte zostanie lekarstwo. Wśród szczęśliwców wytypowanych do eksperymentu znaleźli się nastoletnia Kasumi, którą wirus rozdzielił z rodziną, bezczelny przestępca Owen, kilkuletni Tim uwielbiający gry komputerowe oraz młoda bizneswoman Kathrine. Bohaterowie wybudzają się ze snu odkrywając niezwykłą i niebezpieczną rzeczywistość. Ile lat przespali w rzeczywistości?
Należy pochwalić przede wszystkim motyw muzyczny oraz bardzo dynamiczny początek zwiastujący dramatyczny survival horror. Mamy tu motyw Śpiącej Królewny oraz przerażający obraz cierniowego świata. Największą wadą, która nie pozwala temu tytułowi wyjść ponad przeciętność było zakończenie, pogmatwane i usilnie wmawiające widzowi, że historia jest czymś więcej niż tylko survival horrorem, co nie jest prawdą.


Ushio to Tora
czyli pozycja dobra dla fanów InuYasha

Ushio jest synem kapłana opiekującego się świątynią, w której przed wiekami złożono włócznię przeznaczoną do walki ze złymi duchami. Pewnego dnia Ushio odkrywa tajne przejście do piwnicy, w której znajduje się zapieczętowany włócznią demon.
Podobnie jak Parasite, Ushio to Tora, jest mangą z lat 90-tych z sukcesem przeniesioną we współczesność. To shonen pełną gębą, z humorem i akcją, ale im dalej w przygodę, tym bardziej czułem klimat InuYasha.Seria liczy dwadzieścia sześć odcinków, ale nie ma mowy o dłużyźnie, bo każdy nawet śmierdzący fillerem odcinek okazywał się w końcu ważniejszym elementem fabuły, który rozwija historię bohatera lub wprowadza postać niby character of the day, a koniec konców kolejny sojusznik Ushio. Co mi się nie podobało? Ano demony, na które widocznie zabrakło pomysłu i w większości wyglądają bardzo podobnie do siebie.


Devilman: Tanjou Hen / Devilman: The Birth
czyli gore, ale z fantazją

Mam nadzieję, że nie mylę tytułów. Produkcja z 1987 jest pierwszą OAV-ką o Devilmanie. Nastoletni Akira Fudo spotyka się z dawno niewidzianym kumplem Ryou. Przyjaciel opowiada mu o demonach chcących przejąć kontrolę nad światem, zaś Akira jest tym, który będzie musiał powstrzymać je.
Nie znam nowej wersji Devilmana i nie potrafię powiedzieć, jak bardzo różnią się od siebie fabularnie. Najmocniejszą stroną tego zaledwie pięćdziesięciominutowego filmu jest strona wizualna. Twórcy idealnie potrafili wydobyć grozę z pięknych, wizualnie dopieszczonych stworów. Seria o Devilmanie należy do brutalnych oraz przygnębiających serii. Bez problemu potrafi przenieść widza z sielankowej strefy komfortu do samego piekła.


Nijuu Mensou no Musume / The Daughter of 20 Faces
czyli Królewna Śnieżka i iluśtam krasnoludków

Społeczeństwo żyje w strachu przed Nijū Mensō znanym jako Złodziej o 20 twarzach. Utalentowany przestępca budzi zainteresowanie nastoletniej Chiko, będącej dziedziczką wielkiej fotruny. Wkrótce dzieczyna zostaje "skradziona" przez Nijū jako najcenniejszy skarb swojej rodziny. Pod okiem nowego ojca uczy się złodziejskiego fachu.
Przyznam się, że nadal oglądam tę serię i mam co do niej mocno mieszane uczucia. Część rzeczy spodobała mi się, łącznie z bohaterką, ale są też elementy, które nijak mi pasują. Być może ocenię tę serie po obejrzeniu wszystkich odcinków. Na razie kierując się niejasnym przeczuciem założę, że seria sprawi więcej przyjemności tobie, Vampi, aniżeli mnie. 


W ogóle to już trzeci temat, w którym wciskam komuś jakieś rzeczy. To zasługuje na jakiś hasztag.

sobota, 11 kwietnia 2020

Z piekła do piekła

Pokemon Red nie jest grą wymagającą. Moim największym wyzwaniem w czasie tego wyzwania jest znajomość poprzednich... to znaczy przyszłych gier. Gier, które stopniowo naprawiały niewygody i trudy pierwszej odsłony. Myślałem, że ostatni etap gry był tym najgorszym, najbardziej irytującym, a przez to najtrudniejszym, ale byłem w błędzie. Bardzo wielkim, a Sand Attack oraz Warp okazały się tylko przedsmakiem piekła, które miało nadejść. 


Już legendarny Golbat z pierwszej generacji

W Kanto piąty i szósty lider, odpowiednio: Koga i Sabrina są opcjonalnym wyborem. Możemy zacząć od pojedynku z Sabriną lub od Kogi. Nie jest to żadna wielka różnica, liderzy mają przeciwstawne typy, ale podobny poziom trudności. W anime Ash pojedynkował się najpierw z Sabriną, w mandze było to trochę bardziej skomplikowane. Sam zwykjle zaczynam od Sabriny bez późniejszej potrzeby wracania się do Saffron. Tym jednak razem postanowiłem zrobić wyjątek i zacząć od Kogi, bo... bo kto mi zabroni? Jednak zanim dojdzie do tego epickiego pojedynku z szokującym finałem muszę pokonać bardzo długą trasę.

Koga i Sabrina. Pokemon Adventures

Najpierw idę do nawiedzonej wieży w Lavender. Jest toi niezbędny element do odblokowania trasy ze Snorlaxem. Muszę pokonać Rakietowców i "uwolnić" pana Fuji'ego, a ten w nagrodę wręcza mi kolejny item, flet. Słowo item jest ważne, bo trochę ich już nagromadziłem.
Mam Arcanine znającego atak Bite. Mroczne ataki są jak znalazł na duchy. Pierwszy Gastly uświadamia mi, że w pierwszej generacji nieistniał typ mrok, a co za tym idzie Bite był atakiem normalnym, totalnie nieefektywnym na duchy. Tyle wystarczyło do uśpienia Arcanine, eh...Po opuszczeniu Lavender kieruję się na południe. 
Droga do Fuchsia City jest długa i przeładowana trenerami. Walki są irytujące, bo każdy ma po pięć Koffingów, Grimerów albo Pidgeyów. Mozolność jeszcze nie jest najgorsza, ale fakt, że plecak narzuca ograniczenia w składowaniu itemów i muszę niektóre przerzucać do PC, co wymusza spacer do centrum pokemon, odłożenie niepotrzebnych rzeczy do schowka i powrót po leżący item. Gorzej jest w Strefie Safarii, bo nie mogę jej opuścić od tak sobie. Muszę wychodzić swój "karnet" albo zużyć to co mam w plecaku. Najgorsze było nadal przede mną. 


Z jednego piekła... do następnego

Nie chcąc komplikować sytuacji uczyłem HM-ów mój zespół i było to o tyle prostsze, że omijałem zabawy z PC. W Fuchsia City miałem zamiar skorzystać z pomocy Move Deletera. Na miejscu odkryłem, że on tam nie mieszka. W ogóle nie jest obecny w grach pierwszej generacji. Na moment zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Przypadkowe ataki, których nauczyłem moje pokemony miały zostać z nimi już na stałe. Cichy pisk przerodził się w rozpaczliwy płacz. Ta gra coraz bardziej udowadnia mi jak bardzo nie wiele wiem o jej rozgrywce, a wiedza przywleczona tutaj z jakichś iksów, platyn i innych jest wręcz szkodliwa. To tak jakbym po raz pierwszy grał w pokemony. 
Walka z Kogą nie stanowiła większego wyzwania. Arcanine rozprawił się z całą ekipą lidera. Zabawny był jedynie finał. Koga z jakiegoś powodu zdecydował się, aby jego ostatni pokemon, Weezing, użył Selfdestruct. Tym samym nokautując siebie i mnie. Samobójczy atak równał się mojej wygranej, a więc nie wiem, czemu miało to służyć. Wygrałem. Z dobrych nowin Voltorb ewoluował w Electrode, a Ivysaur w Venusaura. W Strefie Safarii złapałem Krabby'ego. Nigdy nie miałem tego pokemona w swojej drużynie. Może pora to zmienić? 


Mój zespół: 


wtorek, 10 marca 2020

Zapomniane pokemony z pierwszej generacji

A wszystkich 150 lub więcej jest! Ja mistrzem Pokemon zostać tak bardzo chcę - śpiewam sobie korzystając z okazji, że w domu nie ma żywego ducha. Dacie wiarę, że potrafiłem wyrapować nazwy wszystkich stworków z Kanto? Pewnie takich mistrzów jak ja było na pęczki.
Articuno, Jynx, Nidorina, Beedrill, Hunter, Squirtle... W tamtym czasie zdobycie wiedzy na temat wszystkich 150 potworków było ważniejsze od jakiejś tam szkoły.
Mimo wiekiego zżycia z pierwszą generacją są pokemony, o których zapominają nawet najzagorzalsi fani. Są też takie, o których chciałby zapomnieć Game Freak, ale jak na ironię nie może, prawda, Porygon?


Dlaczego tak się dzieje, że o jednych zapominamy, a o innych nie? A oto moja teza. Niektóre pokemony po prostu są nieciekawe. I uwaga, nieciekawy nie równa się najsłabszy, bo jak inaczej wyjaśnić fenomen Magikarpia? Są jednak stworki, które ponoszą klęskę we wszyystkich aspektach począwszy od gier, poprzez mangi, a skończywszy na anime. Prezentuję kilka przykładów.


Rapidash


Ognisty koń pokemon. Dorosła forma Ponyty. Lubi rywalizaję i z przyjemnością będzie ścigał się z wszystkim, co porusza się dostatecznie szybko.
W grach pierwszej generacji jedynym sposobem na zdobycie Rapidash było ewoluowanie Ponyty, którą można było zdobyć na wyspie Cinnabar, czyli praktycznie pod koniec gry. Ponyta była na poziomie 32-36, a więc potem wystarczyło już tylko dobić do "czterdziestki" i można było cieszyć się Rapidash. W rimejkach istniała mała szansa na złapanie Rapidash na wyspach Sevii. Sam pokemon miał nieciekawe statystyki, bądźmy szczerzy, komu to się chciało trenować? GameFreak po latach przypomniał sobie o kucykach i te dostały nową, galarjańską formę. Z tym, że wszyscy mówią o Ponyta, a Rapidash nadal stoi gdzieś na uboczu.
Rapidash zadebiutowała w odcinku Wielki wyścig Pokemon, w którym to Ash i Ponyta uczestniczą w wyścigu. Przed linią mety Ponyta ewoluuje w Rapidash i wygrywa. To jej największy występ w serialu.


Tangela


Pnącza oplatające ciało Tangela chronią jego delikatne narządy. Gdy idzie, potrząsa nimi.
W grach RGB oraz rimejkach tego stworka można zdobyć na dwa sposoby - znaleźć go w trawie na drodze numer 21 lub wymienić na Venonata na wyspie Cinnabar. Fire Red i Leaf Green proponowały jeszcze znalezienie go na jednej z wysp Sevii pod koniec rozgrywki. Kolejne gry najczęściej zapominały o Tangela zmuszając nas do przesyłania go z wcześniejszych gier. Tangela pojawia się dość późno w rozgrywce, kiedy prawdopodobnie mamy w swoim zespole Bulbasaura, Bellsprouta lub Oddish osiągalne na wczesnym etapie gry. W porównaniu z innymi trawiastymi stworkami Tangela wypada dosyć baldo, pomijając nieciekawy i mało "trawiasty" wygląd, nie ma ewolucji (ewolucji doczeka się dopiero w czwartej generacji), ma słabe ataki i przeciętne statystyki.
W anime jedyny duży występ Tangela to odcinek z pierwszej serii, Pokemony w krainie zapachów, gdzie był pierwszym pokemonem liderki w walce z Ashem. Pokonał Bulbasaura i to największa rola tego stworka w anime. Podobnie w mandze Adventures, nienależy on do zespołu żadnego z dexholderów, co skazuje go na mangowy niebyt.
Tangela otrzymał swoje pięć minut sławy dzięki youtuberowi Polygon, który wyrapował nazwy wszystkich pokemonów.



Golduck


Golduck może być zauważony, gdy płynie z gracją przy brzegu jeziora. Ludzie często mylą go z mitologicznych stworem, Kappą.
To wszystko wina Psyducka! Psyduck jest jednym z popularniejszych pokemonów dzięki anime. Wszyscy pokochali gapowatego kaczora, który potrafił doprowadzić swoją właścicielkę do szewskiej pasji. Psyduck Misty nigdy nie wyewoluował w Golducka i nikt nigdy nie miał z tym problemu. Golduck pojawił się w filmie Zemsta Mewtwo, ale nie odegrał w nim większej roli. Jego prawdziwy debiut w odcinku Żegnaj Psyduck i mimo epickości, mam wrażenie, że zniknął gdzieś zapomniany. Chociaż muszę uczciwie przyznać, że jako jedyny z tej listy otrzymał porządny odcinek. Potem kaczor pojawiał się jeszcze w pojedynczych odcinkach, wystawiany w walkach przeciwko Ashowi. Ostatecznie Golduck został zupełnie przyćmiony przez Psyducka. W mandze Golduck jest członkiem zespołu Blue i tyle można o nim powiedzieć.
W grach pierwszej generacji jest dostępny na wyspach Seafoam. Szansa na spotkanie go wynosi 1%, dlatego łapiemy Psyducka na 28-30 poziomie i ewoluujemy go na 33. W kolejnych grach możemy go spotkać w lesie Ilex, strefie Safarii (Hoenn) poprzez surfowanie. Jest za to całkiem pospolity w grach DPPt. Golduck nie otrzymał mega ewolucji, regionalnej wariacji czy też formy gigantamax. Jest to o tyle dziwne, że bardzo wiele pokemonów z pierwszej generacji zostało odświeżonych, a Golduck wydaje się zapomniany nawet przez swoich twórców.


Electrode


Pokedex ostrzega nas przed prowokowaniem Electrode, gdyż magazynowana w jego wnętrzu energia, może doprowadzić do jego eksplozji.
Electrode to doskonały przykład lenistwa przy projektowaniu pokemonów, bo o ile Voltorb może bronić się jakoś tak jego ewolucja nie wnosi już kompletnie nic. Wygląd przekłąda się brak zainteresowania wśród fanów, a to pośrednio skazuje go na zapomnienie. Electrode jest dostępny w praktycznie każdje grze i wiąże się z jakimś mini questem jak wyprawa do elektrowni. Jest tam zwykle kilka sztuk i samo złapanie go może stanowić jakieś wyzwanie, a jeśli nie to pozostaje nam ewolucjia Voltorba. Z tym, że kogo to obchodzi? Electrode nie jest najlepszym wyborem jeśli poszukujemy elektrycznego pokemona. Podobnie jak Golduck nie doczekał się żadnej aktualizacji i jest to o tyle ciekawe, że jego kontrpartner, Magneton dostał ewolucję.
W anime Electrode był zwykle zmarginezowany do roli przeciwnika. Jego największy odcinek przypadł na zezon drugi, Podziemna obława, odcinek fillerowy, Electrode były w nim pokmeonami pozbawionymi osobowości, czy jakiejkolwiek ciekawej historii.

Omastar


Omastar to wyższa forma Omanyte. Ten prehistoryczny pokemon nosił na grzbiecie ciężką muszlę, która uniemożliwiała mu szybkie poruszanie się.
Jedynym sposobem na zdobycie Omastara, jak wielu innych prehistrycznych pokemonów, było zdobycie skamienieliny, ożywienie jej, a potem ewolucja na poziomie 40. Skamienielinę zdobywa się stosunkowo łatwo, bo otrzymujemy ją w Górach Księżycowych. Jednak ożywić można ją dopiero na wyspie Cinnabar, czyli bliżej końca podróży. Do tego jeszcze należy wyytrenować Omanyte'a do poziomu 40. Wcześniej znajdziemy dużo lepsze wodne pokemony Squirtle, Lapras, Gyarados, co sprawia, że Omastar ląduje na liście niepotrzebnych pokemonów.
W anime zadebiutował w odcinku Atak prehistorycznych pokemonów jako jedna z przebudzonych skamienielin. Odcinek kolejno ukradli Aerodactyl, Charizard, Jigglypuff oraz tajemnicze jajko. Pojawił się jeszcze potem w Zagadka z przeszłości, gdzie podobnie jak Electrode stanowił bohatera zbiorowego, tak to się nazywa?
W mandze Omanyte o imieniu Omny należał do Yellow. Stworek ewoluował w Omastar dopiero pod koniec historii, a więc po raz kolejny nie przyzwyczaił czytelników do swojej obecności i dla wielu pozostał Omanyte.

Wygrzebałem z pamięci. Nie było to proste zadanie. Przez lata zdążyłem zapomnieć o niektórych stworkach z pierwszej generacji. I podejrzewam, że z kolejnymi generacjami, moim różnym stopniem zainteresowania, będę zapominał o kolejnych pokemonach. Ba, są stworki z najnowszych, świeżo hajpowanych edycji, o których zdążyłem już zapomnieć. A wy? Jakie pokemony pamiętacie najlepiej, a pamięć, o których zaczyna wam się zacierać?

sobota, 22 lutego 2020

Przeklęty Warp!

Po dłuższej przerwie wracam do gry Pokemon Red. Odciągnęły mnie sprawy zawodowe oraz chęć zapoznania się z fanowską grą na podstawie mangi Pokemon Adventures. Teraz jestem gotowy na dalsze przygody w świecie kieszonkowych potworów. No a, że od ostatniego wpisu minęły wieki postanowiłem zagrać od nowa, aby ponownie wczuć się w klimat. Dla jasności, nie zmieniałem mojego zespołu.
Po opuszczeniu trzeciego miasta kieruję się do znienawidzonej przeze mnie miejscówki, kamiennego tunelu. Jest on długi, ciemny i irytujący. Przed wejściem muszę złapać pokemona, który opanuje umiejętność Flash i pada na Voltorba. Tu muszę zaznaczyć, że była to najcięższa walka jaką do tej pory stoczyłem.
Voltorb dołącza do mojej drużyny z dwóch powodów. Primo, z typu elektrycznego najczęściej używam Jolteona, a więc Voltorb to miła odmiana. Secundo,do tej pory, niczym Go, rzucałem pokeball i łapałem wszystko. Voltorb sprawił mi nieco więcej trudności.


W planach miałem trening Voltorba i odblokowanie przejścia Saffron City. Różnice pomiędzy Red, a Fire Red wymusiły jednak zmiany w tej koncepcji oraz wielką frustrację. Voltorba trenuję na drodze numer 12; jest tam kilku trenerów z Goldeen i Poliwag, idealnymi do zmasakrowania przez elektrycznego pokemona. Podobną zabawę urządzam sobie na sąsiadującej "ósemce", a następnie przechodzę podziemnym przejściem do Celedon City. I tu dochodzi do pierwszego wkurwa. Chcąc odblokować drogę do Saffron City muszę przekupić ochroniarza herbatą od babci. Zawsze miałem podejrzenie, że to coś więcej niż herbata, a ja zajmuję się międzymiastową kontrabandą, ale nie tym razem. Babka nie daje mi żadnej przesyłki, co więcej jej chwali się, że jej Meowth przynosi pieniądze (wymuszenia? haracze?).

SELFDESTRUCT!!!

Łapię Growlithe, ewoluuję w Arcanine, a następnie rozprawiam się z Rakietowcami. Pierwszy raz walczę z Giovannim. Ivysaur pokonuje bandytę bez problemów. Największym problemem Giovanniego jest typ, którym posługuje się jako lider, ziemny. Bez problemu może zostać zniszczony przez Bulbasaura, czy Squirtle'a. Trochę wstyd zwłaszcza, że jest on ostatnim liderem i szefem złej organizacji.
W Celedon City pozostaje mi jeszcze tylko zdobycie odznaki. Jestem pewny siebie, bo mam Arcanine. Sama Erika nie sprawiła mi większych kłopotów, ale jej uczennice... I wszystko przez atak Warp stosowany przez Bellsprouty tak namiętnie używane przez trenerki na arenie. Warp nie jest potężnym atakiem; ściska oponenta, który traci kilka punktów życia i wsio. W Red atak ten dodatkowo paraliżuje twoją zdolność ruchu. Przez trzy do pięciu rund nie możesz wykonać żadnego posunięcia, a Warp plus inny aktualnie używany ruch Bellsprouta odbierają HP. Jeśli dodatkowo otruje/sparaliżuje twojego pokemona jest już po zawodach. Jedynym ratunkiem jest odwołać stworka, ale wtedy kolejny różnież zostanie zwarpowany. W tej grze trzeba omijać trenerów Bellsproutów i Ekansów.

Grimer i Muk mają fajne sprite'y.

A i odkryłem czym przekupić strażnika! Napój należy kupić w sklepie. Zaczynam zastanawiać się nad złapaniem wodnego pokemona, ale póki co brak mi pomysłu. Mam Magikarpia, ale niekoniecznie jest to mój wymarzony pokemon. Raz chciałbym zrobić coś innego i niestandardowego, jak na moją grę. Na koniec zostawiłem sobie wizytę w wieży w Lavender. 


Mój zespół:



Wnioski. To był, jak dotąd, najbardziej irytujący etap gry. Cieszę się, że mam go już za sobą.

czwartek, 13 lutego 2020

Najlepsze kontynuacje filmowe... [full clickbait]

...w żadnym wypadku nie są to najlepsze sequele.
To tylko 5 moich ulubionych kontynuacji filmowych


Zanim przejdę do listy właściwej chciałbym wyjaśnić, iż miejsce na liście nie oznacza, że dany film automatycznie uważam za lepszy od oryginału. Mogę go bardziej lubić, z pewnością doceniam jako sequel, ale także widzę w nim wartość jako kontynuacji wątków z jedynki lub wręcz przeciwnie doceniam kompletne zerwanie z "pierwszym" filmem. A w ogóle to omawiane filmy pasują do siebie jak pięść do nosa.



Księga cieni: Blair Witch 2
(reż. Joe Berlinger, 2000)

Film zaginionej trójki studentów filmówki zyskuje ogromną popularność. Jeffrey postanawia wykorzystać sławę dokumentu organizując wycieczki do lasu. Wraz z grupą fanów filmów rozpoczyna poszukiwanie wiedźmy. Po nocy spędzonej w lesie bohaterowie zaczynają odczuwać działanie złowrogich sił.
Rozumiem dlaczego ten film jest tak nielubiany i że uważa się go za najgorszy sequel świata, albo przynajmniej zajmujący miejsce w pierwszej dziesiątce. Blair Witch Project zyskał status kultowego dzięki poczuciu autentyczności. Wydaje mi się, że sequel został skazany na porażkę - film fabularny był oderwany od stylistyki dokumentu, zaś pójście drogą poprzednika odebrałoby obu obrazom autentyczności.Sam reżyser przyznał, że został zmuszony do wprowadzenia zmian względem swojej wizji przez co Księga cieni ma inny wydźwięk.
Księgę cieni uwielbiam za demoniczną urodę Kim, ciekawe postaci oraz zaskakujące zakończenie.


Toy Story 4
(reż. Josh Cooley, 2019)

Bonnie, nowa właścicielka Chudego i spółki, tworzy w przedszkolu zabawkę z odpadków. Forky uważający się za śmiecia ucieka. Nieustraszony kowboj wyrusza w podróż, aby sprowadzić uciekiniera. Wkrótce trafia do antykwariatu.
Trzecia część Toy Story była pięknym zwieńczeniem sagi o przyjaźni i potrzebie przynależności. Czwarta odsłona porusza się po znanych schematach, aby przekazywać nam dobrze znane prawdy o miłości i poszukiwaniu własnego miejsca. Najbardziej ucieszył mnie powrót Bo Pee. Mimo że pasterka nie była pierwszoplanową postacią to jej obecność w postaci wsparcia  dla kowboja i reszty była odczuwalna. Dlatego cieszę się, że w czwórce dostała ogromną rolę i z klasycznej królewny zmieniła się we współczesną, niezależną bohaterkę Disneya.
Toy Story 4 to piękna animacja, starzy i lubiani bohaterowie oraz nowe postaci, które z miejsca zyskują sympatię.


Piątek trzynastego II
(reż. Steve Miner, 1981)
Od masakry nad jeziorem Crystal Lake minął rok. Alice Hardy nadal stara się uporać z przerażającymi wspomnieniami. Tymczasem obóz zostaje ponownie otwarty, a wśród uczestników pojawiają się plotki o Jasonie.
Franszczyzna Jasona ma bardzo długą historię, a w swojej karierze zaliczyła więcej wzlotów i upadków niż przeciętna final girl uciekająca przed mordercą w masce hokejowej. Kolejne filmy powtarzały utarte schematy, tylko czasem dodając od siebie niewielki akcent odróżniający część od poprzedniej. Mimo wszystko seria Piątek trzynastego jest kochana przez fanów. I trudno się dziwić, bo daje nam to czego właśnie oczekujemy od slashera - prostą i niezobowiązującą rozrywkę.
Miałem dylemat wybierając pomiędzy częścią drugą, a czwartą. Ostatecznie wyżej stawiam część drugą, która posiadała najlepszą final gril w historii slasherów, no i rolę mordercy przejmuje Jason (chociaż jest nieco inny od tego, który utarł się w masowej wyobraźni).



Unfriended: Dark Web
(reż. Stephen Susco, 2018)
Matias tworzy program tłumaczący język migowy na angielski za pomocą znalezionego laptopa. Podczas przeglądania plików wraz ze znajomymi odkrywa tajemnice poprzedniego właściciela urządzenia. Tym samym zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę.
Seria Unfriended to najbardziej oryginalna pod względem technicznym seria grozy jaką mogłem oglądać. Oczywiście wcześniej było The Den, ale jakościowo mam wrażenie wygrywa Unfriended. Po szaleństwach z found footage twórcy Unfriended poszli o krok dalej i zaprezentowali horror w całości bazujący na zapisach obrazu z kamerek internetowych. Dark Web buduje inną historię w oparciu o schemat "jedynki", a przy tym jest dojrzalszy, jeśli można to w ogóle tak określić.
Zdecydowanie plusy za atmosferę, wiarygodne i dające się polubić postaci oraz nową historię.


T2: Trainspotting
(reż. Danny Boyle, 2017)
Po dwudziestu latach Mark Renton powraca do Edynburga, gdzie musi stawić czoła przeszłości. Sick Boy planuje nowy biznes, a czymże on byłby bez udziału dawnych przyjaciół?
Nie mogę uwierzyć, że od premiery fenomenalnego Trainspotting musiało minąć, aż dwadzieścia lat. Nie wierzyłem, że wybitne dzieło Boyle'a kiedykolwiek doczeka się kontynuacji. Czy możliwe byłoby stworzenie filmu, który dorówna jedynce? Czy słysząc plotki o dawnym konflikcie reżysera z aktorem mogliśmy liczyć na powrót Ewana McGregora na plan? Jeśli Trainspotting był próbą przebudzenia się z narkotycznego snu, tak T2 jest spacerem po krzykliwej rzeczywistości. To zdecydowanie najbardziej sequelowata kontynuacja na mojej liście. Poszczególne sceny stanowią hiołd dla flimu z 1997 roku, a przy tym nie jest on kopią, czy parodią, a dobrym filmem dźwigającym historię Rentona i spółki.
Największymi plusami jest aktorstwo, reżyseria oraz poczucie nostalgii w ostatniej scenie.

A tak i jeszcze napiszę w temacie, ale jednak gdzieś obok tematu, że wyczekuję wizyty pewnego doktora na dvd.

wtorek, 4 lutego 2020

The Voice of... przesłuchania w ciemno (2)

Za mną drugi odcinek The Voice of Ukraine. Odcinek, na który wyczekiwałem od premiery edycji i będąc świeżo po nim mam mocno mieszane uczucia względem realizacji programu. Zdaję sobie sprawę z formuły programu oraz tego, iż niektórym jest ciężko zachować profesjonalizm, ale wtedy powinnien wkroczyć reżyser lub producent i zdroworozsądkowo zadecydować o tym, co ma większą wartość dla programu. Występ uczestnika, czy skacząca i piejąca z zachwytu trenerka?
Na pierwszy ogień poszedł Sergiej Asafatov. Wykonał piosenkę rosyjskojęzyczną, a ja mam wielką nadzieję, że w końcu usłyszę go w anglojęzycznym repertuarze. Sergiej ma bardzo charakterystyczny wokal i spokojnie mógłby być czarnym koniem tej edycji. Myślę, że przede wszystkim potrzeba mu więcej utworów, które będą podkreślały jego atuty. Osobiście widzę go w Hometown Glory (Adele) albo Father & Son (Cat Stevens). Szkoda, że jego wykonanie w połowie zagłuszały na spółkę kudłata i blondi.
Szesnastoletnia Karina Balaszowa wprowadziła latynoamerykański klimat. Wydaje mi się, że największym minusem wykonania był jej młody wiek i brak doświadczenia, co trochę było widać podczas występu. Karina ma jeszcze wiele nauki przed sobą i z pewnością może wiele osiągnąć, ale póki co nie będzie dla nikogo stanowiła poważnej konkurencji.

Sergiej Asafatov

Kolejny uczestnik to Erlan Baybazarov. Bardzo mi się spodobał jego występ. Od początku do końca bawił się muzyką i w pełni zasłużenie dostał trzy krzesła. Facet ma bardzo radiowy, współczeny głos. W amerykańskiej wersji pewnie zaginąłby w tłumie, ale tutaj ma ogromną szansę zaistnieć, bo uderza w zupełnie inny rodzaj wrażliwości.
Krystyna Karabnowa zaprezenotwała utwór nieżyjącej już Amy Whitehouse. Szacunek dla każdego wokalisty, który próbuje mierzyć się z legendarną artystką. Występ był fajny, a sama Krysia ma najoryginalniejszą barwę głosu spośród uczestników show. Unikalność to zarazem jej największy atut jak i przekleństwo. I tu dużo będzie zależalo od jej trenerów - łysego i kudłatej - będą musieli uważać, aby nieprzegapić jej potencjału.
O matko, znaczy Marko Kwytka przypomniał mi o wcześniejszym występie Erlana. Co ich łączy to radiowość, ale niestety w dwóch różnych znaczeniach. Jego konkurent był bardzo naturalny, a Marko z kolei mocno kontrolował swój występ. Mam wrażenie, że całość była wymuszona i tym bardziej dziwią mnie cztery krzesła. Nic się nie stało. Marko jest do zapomnienia.
Pomiędzy występem Lydii Ly, a Marko była jeszcze jedna uczesntniczka do której nikt się nie odwrócił, a więc nie będę o niej pisał, a szkoda, bo brzmiała znaczenie lepiej niż poprzednik i następczyni, ale może gust kształtuje się geograficznie i to, co podoba się mi, nie podoba się Ukraińcom. W każdym razie Lidia wygląda zdecydowanie jak gwiazda muzyki pop, ale wokalnie zupełnie mi się nie podobało i tu jestem w opozycji do naszych sąsiadów. Dla mnie brzmiała jak kot obdzierany ze skóry.

Erlan Baybazarov

Po występie Igora Szalkowa dużo się spodziewałem. Zwłaszcza, że zaznaczył swoje zainteresowanie do muzyki R&B. Spodziewałem się wiele, a otrzymałem bardzo mało. Może i wokalnie nie jest koszmarny... tak do końca koszmarny i z właściwym utworem dałoby się coś zrobić... Wydaje mi się, że ostatecznie polegnie w drugiej rundzie konkursu.
W tym momencie zacząłem zastanawiać się, czy trzy najlepsze występy dali na początek odcinka, a teraz pogrążamy się w nicości. I wtedy pojawił się Sergiej Kleynis. Czym się w życiu zajmuje? Jest instabloggerem i to chyba jedyna rzecz, która mnie rozwaiła. Myślę, że chłopak wyjątkowo dobrze wpasowuje się w konwencję talent show - młody, utalentowany, sympatyczny. Czy ma szansę wygrać? Ma szansę zajść daleko, wygrać nie. Mam teorię, że najbardziej zorientowanym trenerem jest blondzia, a co za tym idzie jestem pewny, że odwróciła lub odwróci się do zwycięzcy. Sergiej nie jest na tej liście.
Odcinek zamknął występ aktorki, Darji Petrożyckiej. Na początek muszę wspomnieć, że to bardzo ładna kobieta, czuć, że ma klasę, ale to jak ją ubrali wołało o pomstę do nieba. Jeśli zaś chodzi o występ do bardzo podobała mi się pierwsza połowa, która była płynna i przyjemna dla ucha. Nie podobał mi się finał i wysokie dźwięki. Niby wszystko było okej, ale jakoś mi to razem się nie zgrywało. Mimo wszystko dziwi mnie tylko jedno odwrócone krzesło i trochę się zaczynam zastanawiać na ile to faktycznie "blind audition", a ile w tym zakulisowych działań.


Top 3 odcinka:
1. Sergiej Asafatov
2. Erlan Baybazarov
3. Darja Petrożycka

środa, 22 stycznia 2020

The Voice of... przesłuchania w ciemno (1)

Kilka dni temu na facebookowym profilu artysty, którego ostatnio bardzo lubię słuchać znalazłem informację o nowej edycji The Voice of Ukraine (Holos Krainy lub The Voice of the Country), w której będzie konkurował o tytuł posiadacza najlepszego głosu. Postanowiłem zapoznać się z talent show produkowanym przez naszych sąsiadów, a przy okazji komentować występy, podobnie jak robiłem to kilka lat wcześniej z programem Mam Talent i znaleźć drugi najlepszy głos tego programu (pierwsze miejsce już jest zajęte).
Moja wiedza na temat formatu The Voice jest niewielka. Nigdy nie oglądałem polskiej wersji, a moja znajomość z nią ogranicza się wyłącznie do utworów z "przesłuchań w ciemno" zamieszczanych na oficjalnym kanale. Kilka lat temu oglądałem amerykańską edycję, wtedy z powodu udziału w przesłuchaniach Alisan Porter, aktorki, którą możemy w Polsce kojarzyć z roli w komedii obyczajowej Niesforna Zuzia i to w zasadzie tyle. Będę skupiał się jedynie na osobach, które awansują do kolejnego etapu.
A, i jeśli macie ochotę przysłuchiwać się występom na żywo zapraszam was na oficjalny kanał. Premierowo utwory pojawiają się w niedzielę o 20.
Pierwszym uczestnikiem był dwudziestoczteroletni Sergiej Roman, na którego dla ułatwienia będę wołał na niego "Góral", no co? Sergiej sprawił wrażenie swojskiego chłopaka z gór. Sam występ był nieco nostalgiczny, ale z góralską energią. Takie poczucie folkloru jest czymś, co bardzo odróżnia Polskę i Ukrainę od USA. Sam występ był dobry, ale nie porywał. Góral obronił się osobowością.

Sergiej Roman

Wybór właściwego utworu to połowa sukcesu. Poza nieśmiertelnymi klasykami na warsztat brane są również piosenki artystów takich jak Ed Sheeran, Imagine Dragons, Sia. Aleksandr Kalenda zdecydował się wystąpić z Coco Jambo. Moje pierwsze odczucie; nie podoba mi się, ale im dłużej go słucham tym bardziej zmieniam zdanie. Podobał mi się beatbox i naturalność z jaką wykonywał utwór.
Jako trzecia pojawiła się pierwsza dziewczyna tej edycji - Wasylysa Starszowa - dwadzieścia cztery lata, uśmiechnięta, energii tyle, że mogłaby przed występem przebiec się kilka razy wokół krzeseł trenerów, ale nie uprzedzajmy faktów. Występ Wasylysy podjeżdżał mi pod karaoke.Dużo pisków i skakania. Widzę ją bardziej jako mięso armatnie w kolejnej rundzie. Co mi się podobało to reakcje trenerów. Gdzieś w komentarzach wyczytałem, że sobowtór Maroon 5 i blondzia są parą. Spojrzenie blondzi w momencie, gdy Wasylysa rzuciła się temu facetowi na szyję, było bezcenne.
Nazar Jacyszyn wykonał jeden z moich ulubionych utworów, Shallow (Lady Gaga). Facet z pewnością ma potencjał i odnajduje się w nastrojowych balladach. Mam tylko nadzieję, że pan historyk nie okaże się jednym z tych wykonawców, którzy bez względu na wszystko zawsze brzmią tak samo.
Jeśli chodzi o charakter to Anastazja Kartweliszwili jest moją faworytką tego odcinka. Co do występu uważam, że ma dobry wokal, ale widziałbym ją w zupełnie innym repertuarze. No i na miłość boską, kto jej pozwolił wyjść w takim stroju na scenę?
Elyzaweta Krywyroczko wykonała Dance Monkey. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony ma fantastyczną barwę głosu, naturalną charyzmę, ale podczas wykonania cały czas z tyłu głowy słyszałem Tones and I. Tak oryginalna barwa albo będzie zawsze przypominać coverowany oryginał, albo będzie mieć problemy w odnalezieniu się w zgoła innym utworze.

Olga Malik

Daniel Salem, czyli zemsta blondzi na sobowtórze Maroon 5. I klnę się na wszelkie świętości, nie rozumiem, co takiego było w tym występie, aby blondzia tak się nim podjarała. Kolejny uczestnik, z którym mam problem, bo w filmiku przed występem zaśpiewał fantastycznie, a potem wyszedł na scenę i w zasadzie nie wiem co to miało być. Melorecytacja? Kompletnie nie zaangażowałem się w ten występ. Tutaj show skradł duet trenerski łysy i kudłata. Kudłata najchętniej przyciskałaby guzik każdorazowo, gdy ktoś pojawi się na scenie. Na szczęście jej partner pilnuje, aby tego nie robiła i wreszcie przy tym występie pozwolił jej użyć przycisku.
Odcinek zamknął występ Olgi Malik. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że Olga próbowała swoich sił w czwartej edycji The Voice, plasując się wtedy na trzecim miejscu. Właściwie tylko raz spotkałem się z sytuacją, w której uczestnik po dotarciu do wielkiego finału ponownie brał udział w programie. To i tak nie ma znaczenia, bo występ Olgi był fantastyczny. I owacje na stojąco nie są żadną przesadą w tym przypadku. Nie było potrzeba skakania po scenie, wrzasków, czy bycia "over the top". Mam nadzieję, że dziewczyna w pełni wykorzysta swój powrót.


Top 3 odcinka: 
1. Olga Malik
2. Sergiej Roman
3. Elyzaweta Krywyroczko

wtorek, 14 stycznia 2020

To jest kiepski film

czyli recenzja To: rozdział 2


Po sukcesie artystycznym i finansowym filmu To: rozdział 1, Andy Muschietti miał przed sobą trudne zadanie wyreżyserowania kontynuacji godnej jego poprzedniego dzieła. My jako widzowie pełniliśmy rolę obserwatorów wychwytujących informacje na temat postępów w pracach nad filmem, od czasu do czasu drżących na myśl o jakimś castingowym wyborze, czy rozwiązaniu mogącym w naszej ocenie zniszczyć estetykę filmu z 2017 roku. Na Muschietti'ego spadła zaś rola barda, który miał nam dokończyć historię o Derry. Niestety To: rozdział 2 filozoficznie jest bliższy Mamie, niż pierwszemu filmowi o upiornym klaunie.
Po dwudziestu siedmiu latach nad miasteczkiem Derry w stanie Maine znów zbierają się czarne chmury. Dorośli członkowie klubu frajerów, zgodnie ze złożoną obietnicą, wracają w rodzinne strony, aby uporać się z potworami z dzieciństwa.
Andy Muschietti postanowił zrezygnować z intuicyjnej formy twórczej, na rzecz bardzo bezpiecznego filmu, który za pewne spodoba się widowni. Od strony technicznej To: rozdział 2 prezentuje się dość dobrze. Mamy ładną pracę kamery, skoki z teraźniejszości w przeszłość są płynne, mamy mocną obsadę zarówno po stronie dorosłej jak i dziecięcej, czy już bardziej nastoletniej, a scenariusz odsłania przed nami, niewielkie, ale jednak, fragmenty historii Pennywise'a.
Moim głównym problemem z tym filmem jest bez emocjonalne podejście twórców do historii. Wiem, że nie powinienem unikać porównań, ale przy dziele wzorowanym na powieści Kinga, które doczekało się wcześniej ekranizacji, i które wbrew wszystkiemu okazało się świetny nie da się inaczej.
W miniserialu z 1990 roku cała sekwencja scen prowadzących do śmierci Stanleya budowała napięcie. Tutaj z kolei śmierć bohatera jest upchnięta pomiędzy innych scen i właściwie nie wstrząsa widzem w żaden sposób. Co przekłada się na finał, gdy bohaterowie otrzymują listy od zmarłego, a my mamy to w zasadzie gdzieś.
Takie beznamiętne podejście przekłada się na ogólny bałagan i bezcelowość. Film otwiera scena, swoją drogą bardzo aktualna i kurwa, jak koncertowo zjebali jej potencjał, w której para homoseksualistów zostaje zaatakowana przez grupkę chuliganów. Twórcom nie chce się tłumaczyć zasadności tego wątku, a ja, czy inna osoba nie znająca powieści Kinga niekoniecznie zrozumie wydźwięk tej historii i to, że jest ona zwiastunem zła powracającego do Derry. I tym gorzej, bo mogła być ona łódką Georgie'go dla tego filmu.


Jednak sama bezcelowość nie jest najgorsza, bo o ile w bałaganie możemy przynajmniej odnaleźć jakąś zabawę, tak sceny, niby posuwające historię do przodu zamykają są monotonne, nieciekawe i służą wyłącznie zapchaniu czasu, bo inaczej nie potrafię wyjaśnić takiego lenistwa. Otóż frajerzy poszukują talizmanów niezbędnych do rytuału, w tym każde z nich udaje się w miejsce z przeszłości, otrzymuje nudną retrospekcję, pojedynek z gollumopodobnym potworem i jedziemy z kolejnym... Już dobra, nuda, ale czy to musiało być, aż tak obrażać inteligencję widzów? O ile rozumiałem pocztówkę ukrytą za listwą podłogową tak Billy odnajdujący w studzience kanalizacyjnej papierową łódkę Georgiego, którą ten posiał tam dwadzieścia siedem lat temu i zdobywa ją za przyzwoleniem Pennywise'a.
Elementy grozy w rozdziale 1 wbrew napisom na drzwiach nie należały do najstraszniejszych, ale mimo wszystko potrafiły uderzyć w nas emocjonalnie, gdy była taka potrzeba. Duża w tym zasługa Billa Skarsgårda wcielającego się w postać morderczego klauna. Dlatego nie potrafię... okej, chyba rozumiem sens zabiegu, ale myślę, że świadome rezygnowanie, czy umniejszanie postaci Pennywise'a nie było najlepszym posunięciem. Średnio pocieszne monstra przypominające dziecko Mamy i Golluma nie oddają terroru, a w dodatku ripostowane przez protagonistów zdają się zupełnie tracić na znaczeniu.
To: rozdział 2 nie jest filmem złym, ale bardzo wiele brakuje mu do dzieła wybitnego lub chociaż nierozczarowującego, na które liczyliśmy po rozdziale 1. W zamian za to dostaliśmy kolejny średniak, który dla miłośników części pierwszej jest jednak obowiązkową pozycją. Wszyscy pozostali mogą sobie podarować seans. Jeśli zaś chodzi o Muschietti'ego jest on zdolnym i pracowitym reżyserem. Niestety nie do końca potrafi zbalansować rzemiosło oraz stronę artystyczną. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne produkcje nakierują go na właściwe tory i dzięki temu gatunek horroru zyska cholernie zdolnego reżysera.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Nic nie wiem o grach! Polecam gry Miryoku...

Nie ma to jak stworzyć post, o który nikt nie prosił, który nikomu nie jest potrzebny i, który tak bardzo nie wpłynie na waszą (dokładnie twoją, Mir) egzystencję, że aż szkoda gadać.
Gry zdominowały świat. Nie są już tylko rozrywką, ale i ogromnym nośnikiem kultury, który w coraz większej mierze kształtuje naszą tożsamość. Projektowane z rozmachem pobudzają naszą wyobraźnię i potrzebę zagłębiania się w wirtualne światy. Są pełne zagadek, wyzwań, kolorów i postaci, z którymi wchodzimy w interakcje. Inne oferują nam proste rozgrywki, przy których czas mija od tak sobie.
Pierwszy dla mnie był kultowy Pegasus, potem jakieś gry na PC, gdzieś po drodze flashowe gierki i konsolka Nintendo. Czy teraz próbuję powiedzieć, że jestem zielony w temacie? Ano tak, ale czym byłby mój blog bez próby wymądrzania się i wciskania innym tego, co sam lubię? No właśnie...
Myślę, że dużą rolę w samym poznawaniu wirtualnego świata ma umiejętność poszukiwania nowych tytułów. I to jest coś, czego ja sam nigdy nie potrafiłem robić. Mam kilka serii, do których zawsze chętnie wracam i nie skupiam się przy tym na szukaniu nowych rzeczy, ale to też dobrze świadczy o tych grach, bo gdyby były kiepskie, nie interesowałby mnie sequele.
Dzisiaj chciałbym polecić cztery gry Miryoku, która jestem pewien doceni wspomniane tu tytuły, nawet jeśli w nie nie zagra z jakichś kompletnie niezrozumiałych dla mnie powodów. Ewentualnie ochrzani mnie jak kiedyś:
 - Czy ty myślisz, że nie grałam w Kapitana Pazura?!
Ach, te baby, zadowolić je czymkolwiek... Jedna zasada, muszą to być gry dostępne. Dla potrzeby płynności dalszego tekstu należy zaopatrzyć się w emulator. Spokojnie, nie będę polecał tytułów na konsolę Nintendo 3DS, bo zagranie nawet na emulatorze może człowieka doprowadzić do ataku spazmów (także świetne Luigi's Ghost Mansion, odpada). I spoiler: wszystkie gry pochodzą z Japonii, bo tam powstają najlepsze tytuły, nie kłóć się, bo mam rację.


Super Mario World 2: Yoshi's Island
czyli zielona niania

Super Mario to obowiązkowa pozycja dla każdego gracza. Swego czasu starałem się poznać jak najwięcej gier wchodzących w uniwersum Mario Bros. I tak poznałem Super Mario World 2: Yoshi's Island. Dla niewtajemniczonych Yoshi to zielony przyjaciel bohatera... nie, nie chodzi o kolesia, tamten to Luigi, mowa o dużej jaszczurce. W grze wcielamy się w postać Yoshi'ego, a naszym celem jest ochrona małego Mario. Do pokonania mamy sześć planszy (przy każdej jest jeden bonusowy poziom), z których każda kończy się walką z bossem. I warto zaznaczyć, że są oni różnorodni, jak i sposoby na walkę z nimi. Gra ma bardzo jasne, pastelowe kolory. Plansze na pierwszy rzut oka przypominają rysunki małego dziecka, co pomaga wczuć się w klimat, no jakby nie patrzeć głównymi bohaterami są dzieci. Przeszedłem całą, a więc nie jest trudna.



Pokemon Emerald
czyli najlepsza gra z uniwersum kieszonkowych stworków

Poszczególne tytuły z serii pokemonowej serii nieszczególnie różnią się od siebie fabularnie, ale nie fabuła była ich największą wartością, a możliwość kolekcjonowania potworów, wypełnianie zadań, czy strategiczne formowanie zespołu. Dla tych, którzy zatrzymali się na pierwszej generacji będzie to z pewnością ciekawa przygoda i nauka świata od podstaw (nie wiem, Mir jak wyglądała twoja kariera trenerska w Pokemon Go, czy złapałaś gdzieś Rayquazza?), a dla bardziej wprawionych w serię edycja szmaragdowa oferuje mnóstwo dodatków, których zabrakło w rubinie i szmaragdzie; dwa wrogie zespoły, nowe pokemony, Battle Frontier, ruchome sprity. Za co jednak najbardziej cenię gry pokemon to samodzielna możliwość ustawiania sobie poprzeczki.

The Legend of Zelda: The Minish Cap
Nasza postać nie ma na imię Zelda! To Link!

Dla wszystkich niezaznajomionych z grą, a czuję, że takich może znaleźć się kilku, bo o ile Mario i Pikachu są dobrze znani na dzielni tak z Zeldą znaczy Linkiem może być większy problem. Fenomenalna przygodówka zabiera nas do fantastycznej krainy Hyrule, gdzie tym razem w ratowaniu księżniczki Zeldy pomoże nam gadająca czapka i rasa małych stworków Picori. Sama fabuła jest banalna, ale gra broni się w każdym możliwym aspekcie. Nie wiem, ile z tych aspektów jest dla ciebie, Mir, ważnych, ale The Minish Cap oferuje rozległy świat do eksploracji, mnóstwo zagadek, pobocznych questów oraz pojedynków. Dla mnie ma wszystkie cechy dobrego RPG.



Samurai Pizza Cats
czyli no... must have

Koty. I to nie jeden, a cała ekipa. To najważniejszy powód, dla którego powinnaś zagrać w Samurai Pizza Cats i tym pozytywnym akcentem pragnę zakończyć swój wpis. Gra na platformę NES powstała w oparciu o anime, które podobno nawet doczekało się premiery w Polsce. Rozgrywka jest bardzo prosta. Wcielamy się w postać jednego z trzech kocich bohaterów i pokonujesz planszę na końcu, której czeka boss. Poza główną postacią otrzymujemy do pomocy cztery koty zamienne - siłacza, kopacza, pływaka i Bat-kota <3. Każdy kot miał swoje niepowtarzalne ataki, a także jeden specjalny. W trakcie rozgrywki możemy zbierać itemu umożliwiające korzystanie ze specjalnych ciosów. Jeśli chodzi o przeciwników to są oni wyjątkowo zróżnicowani i nie chodzi tu wyłącznie o finałowych bossów, ale także o randomy. Pomiędzy rundami otrzymywaliśmy dialogi bohaterów, niestety w języku japońskim, a przez niezrozumienie języka traciło się humor (grając, wymyślałem dialogi). Gdzieś na YouTube wpadłem na anglojęzyczną wersję gry, a więc i ten punkt da radę obejść.

Długo zabierałem się za ten punkt. Stanowczo za długo.  

środa, 1 stycznia 2020

Filmy obejrzane w 2019

Chciałbym zacząć od skargi na moją ładowarkę, która ostatnio coś ściemina i zamiast ładować leci ze mną w kulki, no bo jak nazwać 2% przez dwie godziny? Zanim jednak przejdę do tematu właściwego, ci którzy mnie znają pewnie zauważyli już, że chcąc coś odwlec zaczynam pisać o jakichś bzdurach, ewentualnie nie wiem jak zacząć i przyznaję się do tego otwarcie. To nie tak, że w 2019 oglądałem same gnioty! Boże, uchowaj, oglądałem też wartościowe filmy. W 2019 roku obejrzałem 144 filmy, co prawda mniej niż w poprzednim podsumowaniu, ale było to związane z serialami, książkami, komiksami, muzyką.
Z całą pewnością dałem się pochłonąć serialom, bo o ile oglądam jeden, dwa odcinki serialu przez cały rok tak w tym popłynąłem; było AHS, Terror, Channel Zero, Hotel Beau Séjour i powiem wam, z punktu widzenia niedoświadczonego widza seriali, oglądanie całych sezonów za jednym posiedzeniem nie jest dobre.
Co za to jest dobre? Brytysjki dramat o wojnie nuklearnej z 1984 roku był świetny. Threads przedstawia małe miasteczko dalekie od konfliktów politycznych, którego bohaterowie, przedstawiciele klasy średniej, mają własne radości i zmartwienia. Gdzieś w tle pojawia się widmo wybuchu trzeciej wojny światowej, ale jest ono na tyle surrealistyczne, że szkoda nim się zamartwiać. Threads nie przynosi żadnych dobrych emocji. Jest straszny, przygnębiający, ponury i najgorsza jest świadomość, że wojny nie da się cofnąć.
Przeżywające swój renesans kino superbohaterów jest mi obce. Czasem zahaczę okiem o artykuł na temat nowej produkcji na Planecie Kapeluszy, czy zwiastun. Próbowałem się zainteresować filmami Marvela i z czystym sumieniem stwierdzam, że nie mają mi nic do zaoferowania. Dlatego dużym zaskoczeniem okazał się film Zacka Snydera - Watchmen. Strażnicy. Strażnicy miażdżą emocjonalnie na bardzo wielu poziomach. Film skrajny, bo jednocześnie odpychał i przyciągał. Fenomenalna estetyka. Ostatnie miejsce na podium roku 2019 zajmuje Green Book. Filmy takie jak Green Book nie mają potrzeby przedramatyzowania w mówieniu o tym, co ważne. Po prostu są autentyczne.




     


Za najlepszy film z 2019 roku, który obejrzałem uważam Toy Story 4. Przyznaję, że na kontynuację przygód zabawek czekałem od chwili ogłoszenia planów przez wytwórnię, no... dobra, tak naprawdę czekam od chwili pojawienia się informacji na temat wątku Bo Pee. W każdym razie bardzo się cieszę, że seria miała szansę dopowiedzieć ostatni wątek, o którym zapomniała trójka i tyle.


 Napiszę jeszcze, że w 2020 najbardziej wyczekuję premiery Dune.