poniedziałek, 28 sierpnia 2017

[Wakacyjne wyzwanie] Inferno Cop

Komiks? Superbohaterowie? Zombie? Przemoc? Sporo nawiązań do popkultury? Czy to wystarczy, aby stworzyć dobrą i nietuzinkową serię? Na dobrą sprawę to nie mam pojęcia jak rozpocząć ten post, ale takie ryzyko zawsze istnieje, gdy ktoś poleca mi jakąś rzecz, o której potem piszę na blogu i tak też było z trzecim wakacyjnym wyzwaniem, Inferno Cop. Nie, nie jest to najdziwniejsza rzecz z jaką miałem do czynienia, ale z pewnością jest to twór interesujący, o którym można powiedzieć wiele i nic. Także jedziem z tym śledziem.
Inferno Cop to krótkometrażowa seria anime, powstała w 2013 roku, autorstwa duetu Akira Amemiya i Hiroyuki Imaishi. Serial liczy sobie trzynaście odcinków, a każdy z nich trwa około trzech minut. Tytułowy bohater to brutalny gliniarz z Jack Knife Edge Town. O ile miejsce akcji nie ma większego znaczenia, to już o wyglądzie stróża prawa warto napisać, bo do złudzenia przypomina on postać Ghost Ridera z uniwersum Marvela. Pierwszy raz piekielnego policjanta poznajemy, gdy ratuje z opresji ciężarną kobietę. I tu właściwie zaczynają się jego kłopoty z złowrogą organizacją. 

Czyż nie przypomina wam kogoś?
Wielkiej fabuły to tu nie ma. Inferno Cop nadaje się doskonale jako zabijacz czasu, przy czym dostarcza widzom brutalnej, odmóżdżającej rozrywki. Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć, że nie każdy pokocha taki rodzaj humoru. Okej, przyznaję, podobał mi się odcinek z wyścigiem. Niby takie nic, a cieszy :) Z Inferno Cop toczyłem prawdziwy bój. Po pierwszym odcinku seria odrzuciła mnie od siebie, bo co to niby jest? Potem przyzwyczaiłem się do prezentowanej "awangardy", aby pod koniec zacząć odczuwać delikatne znużenie.
Seria jest o tyle specyficzna, że nie mamy animacji. Ta, jeśli ktoś pomyśli o animacjach z kraju kwitnącej wiśni, wyobraża sobie duże oczy, kolorowe i wymyślne fryzury oraz smukłe sylwetki. Inferno Cop proponuje nieruchome plansze i dubbing. Zapomnijmy o ruchu. Tutaj otrzymujemy wyłącznie klimat komiksu. Warto zaznaczyć, że nie takiego z mangi, ale krwistego komiksu amerykańskiego. Kreska przywodzi na myśl historie o superbohaterach i w zasadzie jedyną rzeczą, która odróżnia serial od wersji czytanej jest brak dymków z dialogami. Oto cały koncept. Co mi się podobało? Muzyka. Po każdym odcinku z chęcią zostawałem na napisać końcowych, aby posłuchać sobie endingu.
 Przy tego rodzaju produkcjach zawsze zastanawiam się, czy coś przegapiłem? Czy taka surrealistyczna seria kryje w sobie coś więcej? Może parodia ma służyć jakimś wyższym celom, których głupi ja nie rozumiem? Forma nieważna, liczy się przekaz, ale jaki właściwie jest ten przekaz? Z tym pytaniem pozostawiam czytelników, sami oceńcie Inferno Cop

Czy obejrzałbym serial ponownie? 
Myślę, że nie, ale dziękuję Hienowi za polecenie, bo mimo wszystko Inferno Cop zapamiętam.

niedziela, 13 sierpnia 2017

[Wakacyjne wyzwanie] Kontrolerzy

Za wprowadzenie do wyzwania posłuży mi tym razem historia, której byłem świadkiem ostatnio (jakieś dwa tygodnie temu) w drodze do pracy. Wsiadłem do autobusu, zająłem miejsca na samym końcu dla siebie oraz jednego takiego, który dosiada się do mnie na późniejszym przystanku, ale to akurat bez znaczenia. W środkach komunikacji miejskiej zawsze natrafiasz na "znajomych-nieznajomych" oraz wariatów, ale o tym za chwilę... Naprzeciw mnie usiadł kanar! On siedzi z obojętnym wyrazem twarzy, a ja w ogromnym stresie. Kiedy rozpocznie cholerną kontrolę biletów? Zwykle czytam, piszę, słucham muzyki lub zasypiam i nie lubię, gdy ktoś mi przerywa. Czekam, czekam, przystanki mijają, a we mnie rośnie swego rodzaju irytacja. Co ten dziad sobie myśli? Już chcę wstać i sam okazać mu swój bilet, gdy wreszcie rozpoczyna się kontrola. Aha, złapali kogoś bez biletu. Zaczyna się scena z wariatką w roli głównej. Nie, nie ma biletu, spisać się nie da, bo nie ma dokumentów i ona musi wysiąść teraz, a oni jak chcą to mogą z nią, inaczej zadzwoni na policję, a domaga się wstawiennictwa innych pasażerów. W końcu wysiedli, a ona im zaczęła spierdalać.
Nie łatwa jest praca kontrolera zdaje się potwierdzać węgierska produkcja Kontroll z 2003 roku w reżyserii Nimród Antal. Było to dla mnie o tyle nowe doświadczenie, że nie znam wielu filmów produkcji węgierskiej i byłem ciekawy efektu.
Bohaterem historii jest Bulcsú, młody kontroler z budapeszteńskiego metra. Wraz z czwórką kolegów po fachu przekonywał mnie jak bardzo niewdzięczna jest praca kanara, a w dużej mierze polega ona na ciągłym użeraniu się z chamskimi pasażerami. Przedstawione sytuacje są komiczne, a argumenty padające po obydwu stronach wywołują uśmiech na twarzy. Nie jest jednak tylko zabawnie, bo pojawiają się także kłopoty. Bulcsú bardzo chce opuścić podziemia, ale cały czas hamuje go jakiś nieuzasadniony lęk przed światem zewnętrznym. Pomijając niechęć oraz wstyd, praca generuje stres, stres prowadzi do niebezpiecznych sytuacji, a te z kolei rodzą strach. Wszystko tworzy nieprzerwany ciąg. Kontrola, pasażerowie, kłótnia, jakaś szarpanina i tak dalej. Moim pierwszym skojarzeniem była syzyfowa praca, bo czy ona ma jakiś sens? Czy dokądś prowadzi? Żadnej chęci, rezultatów, czy pochwał. Praca w metrze jest jak kara, której bohater poddał się dobrowolnie.


Dziewczyna miś nie kupuje biletu. Nigdy!

Poza Bulcsú jest cała masa innych postaci. Jest dziewczyna w stroju misia, która uparcie podróżuje bez biletu, szef wszystkich szefów, motorniczy, kapturnik oraz utykający K. Zainteresowała mnie większość, dlatego żałuję, że nie poświęcono im więcej uwagi i tak naprawdę wszyscy są tylko tłem dla głównego bohatera. I na przykład,  ważnym wątkiem wydają się tajemnicze samobójstwa pasażerów. Ludzie dobrowolnie skaczą pod pociągi, czy może ktoś im pomaga? Gdzieś tam pojawiają się postaci podejrzanego faceta  oraz groźnego szefa próbującego dojść do prawdy. Nie będę spoilerował, ale rozwiązanie sprawy bardzo mnie rozczarowało. 
Sam film stara się balansować pomiędzy dramatem, a komedią. Z jednej strony daje porządną rozrywkę. (sceny rozmów z psychologiem prześwietne, współczuję doktorkowi), ale z drugiej próbuje realizować ważny temat. O ile jeszcze rozumiem zamysł twórców, tak ostatnie sceny filmu i próby nadania mu symbolicznego znaczenia kompletnie do mnie nie przemawiają. 
Kontrolerzy potrafią wywołać uśmiech na twarzy, ale w żadnym wypadku nie należy ich traktować jako czarnej komedii. Jest to trudna historia próbująca nakłonić widza do myślenia. Pozycja warta zapoznania się.

Czy obejrzałbym ponownie? 
Obejrzałem, ale drugi raz po ten film nie sięgnę.

środa, 2 sierpnia 2017

Dlaczego Survivor 35 wygra Healers?

O tym, że reality show lubi szufladkować mógł się przekonać każdy, kto chociaż liznął temat programów rozrywkowych. Posługując się pewnymi wzorami prościej jest przekazać cały emocjonalny ładunek widzom śledzącym telewizyjną grę. Czarny charakter przegrywa przez zarozumiałość, ładna blondynka jest urocza i pusta, a nieprzystosowany do gry introwertyk musi odnaleźć w sobie siłę i dokonać imponującej przemiany.
Od kilku lat Survivor stawia na mocno zarysowane różnice społeczne - wiek, płeć, zawód, a co za tym idzie sposób bycia oraz wartości. Kiedyś plemię X walczyło z plemieniem Y. Dzisiaj plemiona X, Y i Z opisywane są poprzez jakąś dominującą cechę. Kolejny, trzydziesty piąty już, sezon Survivor zaprezentuje starcie trzech plemion nazwanych: "Heroes", "Healers", "Hustlers".
Plemię "Healersów", czyli uzdrowicieli mają tworzyć osoby zajmujące się leczeniem ciała i ducha. W tej grupie pojawią się zawody związane z medycyną. Lekarze, pielęgniarki, instruktorzy jogi. Kim są? Jak sobie poradzą w społecznym eksperymencie? Od razu postawię swoją tezę - poradzą sobie bardzo dobrze. W historii reality show pojawiło się już kilku "uzdrowicieli", którzy potrafili rozegrać grę strategicznie, emocjonalnie i/lub fizycznie. Przykłady? Pielęgniarka Cirie Fields, terapeutka Denise Stampley, instruktor jogi  Aras Baskauskas. Ich zawody łączy jeden wspólny mianownik - pracują z ludźmi. Ich zawody wymagają zaufania pacjentów, a ich najważniejszą cechą jest troska o drugiego człowieka, a co za tym idzie bardzo dobra gra społeczna. Cirie nigdy nie wygrała indywidualnego immunitetu. Swoją grę opierała na budowaniu więzi z innymi graczami i odrobinie strategii. W tym połączeniu stawała się wielkim, chociaż dla wielu zawodników niezauważalnym zagrożeniem. Podobnie zresztą sprawy miały się z Nicole Franzel, zwyciężczynią Big Brother. Tak, wiem, Big Brother to nie Survivor, ale ze względu na kilka podobieństw pomiędzy formatami pozwolę sobie umieścić i ten przykład. Nicole potrafiła zdobywać sympatię odpowiednich osób, a przy tym dokonywać ruchów za kulisami.

Cirie Fields, Survivor: Exile Island
Denise Stampley należała do wyjątkowo pechowego plemienia. Plemię Matsing przegrywało każdy konkurs, tym samym pojawiając się na każdej radzie. Jak myślicie, ile głosów, łącznie, do odejścia otrzymała Denise? Matsing liczyło sześć osób, a w swoim krótkim żywocie musieli przejść przez proces eliminacji cztery razy. Zero głosów. W przeciwieństwie do Cirie, Denise nie była zawodnikiem "mocno strategicznym". W pierwszych odcinkach pokazywano nam jak rozmawia z ludźmi, poznaje ich, daje się polubić i chociaż w późniejszych etapach gry przestała być postrzegana jako lubiana osoba, wygrała Survivor: Philippines dzięki temu, że przeszła grę bezkolizyjnie. 
Można obstawiać, że ludzi z plemienia Soko (oficjalna nazwa Healers) będzie charakteryzować bezkonfliktowość, cierpliwość oraz empatia. Będą stawiali na urodę zewnętrzną i wewnętrzną. Pozostałe plemiona mogą nie widzieć zagrożenia wśród medyków, a ci, niepostrzegani jako zagrożenia, będą mogli dokonywać bezlitosnych ruchów, które być może zagwarantują jednemu z nich tytuł Sole Survivor.
Co będzie dla nich najtrudniejsze? Myślę, że element fizyczny, a co za tym idzie etap pre-merge. Walka o immunitety jest wyczerpująca, a konkurować będą z Herosami (plemię omówię za jakiś czas). Dopiero dotarcie do jakiegoś bezpiecznego punktu (przemieszanie, połączenie) zagwarantuje ludziom z Soko stabilniejszą pozycję.

Grafika wujek Google.