czwartek, 22 października 2015

Top Chef - wrażenia

Dziwne zjawisko. Sprawy żywienia obchodzą mnie mało, jeść nie lubię, a grymasić nad zupą nadal potrafię pomimo swoich lat. Pomimo takiego nastawienia z ogromnym zainteresowaniem śledzę programy z gotowaniem w tle pokroju amerykańskiego Master Chefa, a także naszych Ugotowanych oraz Kuchennych Rewolucji - mimo to bardziej od potraw interesuje mnie sama rywalizacja kucharzy. Wczoraj pierwszy raz udało mi się obejrzeć odcinek piątej edycji Top Chefa emitowanej w Polsacie. Z Top Chefem zawsze byłem na bieżąco (no, drugi sezon oglądałem w kratkę) i sam nie wiem, jak to się stało, że dopiero wczoraj, i to właściwie przez przypadek, nadziałem się na odcinek tego programu. I mam kilka luźnych przemyśleń, którymi chciałbym zapełnić post z cyklu "o niczym".
Przede wszystkim w grze zostało sześciu kucharzy (ta, ładnie musiałem olać piątą edycję, że budzę się dopiero na półmetku). W grupie, co okazało się miłą niespodzianką, po raz pierwszy było trzech panów i yle samo pań. To co zawsze raziło mnie w oczy to dysproporcja uczestników (pozdrawiam III edycję). Tak, tak, wiem... Pomiędzy umiejętnościami a płcią nie ma znaku równości, a gender i inne głupoty wywalić za okno, ale mimo wszystko mówimy o konkursie telewizyjnym, gdzie w dużej mierze obok talentu, ciężkiej pracy liczy się również charakter i estetyka. Program z cyklu reality powinien zachowywać równowagę. Dlatego też plus za aż trzy panie w finałowej szóstce. Kolejny plus leci za obecność, aż dwóch osób z Poznania.
I tu w szczwany sposób zrobię spację, aby przejść do bohaterów odcinka. Po jednym odcinku strasznie ocenić uczestników oraz ich zaangażowanie. Naturalnie, sympatię zdobyli poznaniacy, a także para, która niestety została wyeliminowana (nie pamiętam imion). Nie do końca rozumiałem też dlaczego wszyscy w mniejszym lub większym stopniu jeździli po Anieli. Tym bardziej, że pomimo chaosu jaki wokół niej się tworzył z obu konkurencji wyszła obronną ręką.
Konkurencje, eh... Ile to już razy było tiramisu? Serio, tu widać przewagę Master Chefa nad Top Chefem, którego konkurencje są ciekawe i często zróżnicowane, a tu schemat goni schemat (jeśli można tak to ująć). I Stefano Terrazzino jako ekspert. Strasznie denerwuje mnie polsatowska polityka, która ciągle stara się promować własne gwiazdki. Co mnie uderzyło to brak immunitetu dla zwycięskiego zespołu, albo chociaż dla jednej osoby. No, bo wszyscy byli tak świetni, że nie potrafią wybrać, ale jak mamy już rundę eliminacyjną to odpadają dwie osoby, bo ich potrawy były w równym stopniu beznadziejne. I tu pojawia się element, który niezwykle drażnił mnie w poprzedniej edycji TC: eliminowanie więcej niż jednej osoby na odcinek, a potem dogrywka wyeliminowanych, ewentualnie dorzucanie nowych, bo w pewnym momencie zaczyna brakować uczestników. Na sam koniec odcinka zapowiedziano "kuchnię ostatniej szansy", czyli szykuje się powrót wyeliminowanej osoby. Jak zwykle zadaję sobie pytanie, po co? Poza tym mają powrócić zwycięzcy poprzednich edycji (jako goście/jurorzy) - fajnie, że program nie zapomina o swoich zwycięzcach, ale czy muszą sprowadzać ich co edycję? Jeszcze kilka sezonów i w studio będzie więcej zwycięzców niż uczestników ;) Odcinek podobał mi się i o ile nie zapomnę za tydzień to obejrzę kolejny.
Wydaje mi się, czy Basiura roztył się na twarzy jak chomik, albo świnka morska?

2 komentarze:

  1. Nie zgadzam się z tobą. Uważam, że eliminowanie więcej niż jednej osoby i "kuchnia ostatniej szansy" to są fair rozwiązania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko po co? Jedno napędza drugie, bo niby ma być drama. I tak koleś, który w poprzednim sezonie odpadł pierwszy, albo drugi awansował z dupy do półfinału, na który reszta musiała pracować ileś tam tygodni. Takie rozwiązania są dobre dla urozmaicenia jednej edycji, ale wałkowanie tego sezon za sezonem nie jest dobrym pomysłem.

    OdpowiedzUsuń