sobota, 27 lipca 2019

[Wakacyjne wyzwanie] Star Terk: TOS s01e28

Wakacyjne wyzwanie zabierało mnie w podróże w najdalsze zakątki kultury popularnej i mniej popularnej. Chociaż mając na uwadze tematykę tegorocznej edycji powinienem chyba wspomnieć o różnych gustach muzycznych. Jedni lubią hip hop, a inni country. Dla jednych fajny jest bekowy horrorek, a innych bawi kino sci-fi. W każdym razie poznałem filmy, seriale i czytadła, po które nie sięgnąłbym sam z siebie albo przez kompletną nieświadomość ich istnienia, albo brak zainteresowania danym tematem.
Rozpoczynając ten post towarzyszy mi pustka niczym czerń wszechświata, której niestety nie rozświetla mi żadna gwiazda. I tam gdzieś po tej bezkresnej ciemności, czy jak polski dystrybutor nas uraczył - w ciemność - jest serial Star Trek. Serial, który dał początek kultowej serii o załodze statku kosmicznego Enterprise. Zanim jednak napiszę coś więcej na temat odcinka 28 z pierwszego sezonu jestem winny wyłożyć kawę na ławę, czyli pochwalić się całą moją wiedzą na temat załogi Kirka, bo chyba już nie warto mówić o znajomości odcinka, sezonu, ale o Star Treku jako całości.
Znany jest mi serial z lat 90-tych. Raczej nie oglądałem z zapartym tchem. 


Star Trek: TNG
Ze względu na Simona Pegga obejrzałem Star Trek z 2009 roku.


Jako Scotty

No i w serialu Spaced, nomen omen, postać grana właśnie przez Pegga, wspomniała, że parzyste filmy z uniwersum Star Treka są kiepskie. Także z całą tą wiedzą wyruszam na seans odcinka The City on the Edge of Forever. Czuję, że to będzie bardzo wyczerpująca podróż..
Star Trek The Oryginal Series to serial produkcji NBC emitowany w latach 1966-1969. Akcja przenosi nas do lat 60-tych XXIII wieku. Załoga statku Enterprise pod dowództwem kapitana Kirka przemierza kosmos realizując, jak doczytałem już na wiki,różne zadania naukowe oraz dyplomatyczne.
Zacznę od tego, że sam odcinek mimo późnej numeracji (28!) można obejrzeć bez znajomości wcześniejszych epizodów, gdyż jest to zamknięta historia, w której poza hecą ze zmianą czasu. Ze względu na problemy techniczno-personalne (tak, personalnymi określam zdarzenia ze strzykawką) załoga Enterprise ląduje na planecie zamieszkałej przez Strażnika Wieczności. Sam strażnik skojarzył mi się z dwiema rzeczami i przez to na moment powstał fandomowy bigos w mojej głowie, pierwszą była seria Gwiezdne wrota i chodzi mi tu o wygląd czy raczej design strażnika, a drugą Autostopem przez Galaktykę, gdzie doświadczaliśmy równie absurdalnej rozmowy. W każdym razie ze względu na odpały doktorka po wstrzyknięciu sobie nieodpowiedniego środka Kirk i Spock są zmuszeniu odbyć podróż w czasie do lat 30-tych XX wieku i zapobiec ogromnej zmianie.


Sam odcinek mogę podzielić na dwie części. Pierwsza jest bardzo w klimacie sci-fi. Zawiązuje się akcja, mamy podróż na obcą planetę, spotkanie z jej jedynym mieszkańcem. Druga i w zasadzie ta ważniejsza część to podróż do Ameryki lat 30-tych. Kirk poznaje Eddith (graną zresztą przez cudowną Joan Collins, ja pierdu, co się stało z tobą Joan, że teraz przyjmujesz role starej wiedźmy w AHS?!) i od tej pory mamy delikatny romans z domieszką nieznaczącego wiele sci-fi. Mam wrażenie, że odcinek skradła Collins. Jej postać opowiada o nadziejach, wierze w lepsze jutro. Jej humanistyczna postawa stoi w opozycji do drętwych, wycofanych gości z przyszłości.
Nie potrafię ocenić charakteru tej produkcji, a przynajmniej nie po tym odcinku. Pierwsze sceny zapowiadały niezłą bekę. Miałem wrażenie, że to będzie kino przygodowe z przymrożeniem oka - trochę takie nieporadne, ale na tyle głupie, że można przy tym się pośmiać. Potem na plan pierwszy wchodzi wątek Edith Keeler. No okej, tyle że nie jest to jakoś specjalnie ciekawe i raczej czekałem na finał, który swoją drogą również pozostawia wiele do życzenia... Serio, nie można było wycisnąć większej dramaturgii w scenie śmierci kobiety, którą rzekomo, och-ach, facet kocha? Tam jest potrzebna kontynuacja, czy cokolwiek innego!
Trudno jest mi ocenić serial, który z jednej strony ma ogromną historię, bo ilość serii, spin offów oraz filmów kinowych świadczy sama, jeśli nie o jakości produkcji, to o oddaniu wiernych fanów. Z drugiej strony nie mogę na siłę słodzić i zmyślać zalet, których zwyczajnie nie dostrzegam.

Czy obejrzałbym ponownie?
Jeśli Strażnik Wieczności przewidział jakiś odcinek TOS z Simonem Peggiem... W innym wypadku nie.

1 komentarz:

  1. I widzisz - ja uważam, że to dobry odcinek i że Shatner genialnie zagrał emocje Kirka po śmierci Edith.

    Ciekawe jest też to, co powiedziałeś: że spodziewałeś się, że będzie to bardziej jajcarskie sci-fii. Z jednej strony zgadzam się, że początek z McCoyem obiecuje coś zupełnie innego, niż to, co mamy potem, ale z drugiej strony scenariusz był wielokrotnie przepisywany. Jak już wspominałam kilka razy, pisał go Harlan Ellison, pisarz amerykański, który specjalizuje się w mrocznym i prowokującym do myślenia science-fiction (spójrz chociażby na grową adaptację jednego z jego opowiadań - "I Have No Mouth and I Must Scream"). Pierwotny scenariusz "The City on The Edge Of Forever" był o wiele, WIELE bardziej mroczny (z dealerem narkotyków i kilkoma innymi smaczkami) i nie miał w sobie tego optymizmu charakteryzującego wczesne Star Treki, dlatego go przepisywano kilka razy, spłycając opowieść. W końcu D.C. Fontana usiadła i napisała swoją wersję scenariusza, który łączył historię Ellisona ze startrekowymi klimatami. I oto jesteśmy.

    W każdym razie być może powinnam ci dać jakiś inny odcinek. Ale no cóż, chciałam ci pokazać, że to nie tylko "Beam me up, Scotty" i kosmici z gumowymi czołami. Troche nie wyszło.

    Aha, i jeszcze jedno:
    "No i w serialu Spaced, nomen omen, postać grana właśnie przez Pegga, wspomniała, że parzyste filmy z uniwersum Star Treka są kiepskie."
    Chyba właśnie nieparzyste. Kolega Pegg opowiadał tam o tak zwanej klątwie filmów Star Treka - że parzyste startrekowe filmy są genialne i naprawdę dobre, a nieparzyste to w najlepszym razie średniaki, w najgorszym - paździerz.

    OdpowiedzUsuń