piątek, 22 lipca 2022

[Wakacyjne wyzwanie] Lucky Luke (2009)

Koń jako środek lokomocji. Wcześniej warto zapytać czy ja w ogóle miałem styczność z koniem.

 

 Meg ostatnio: 

To jednak świadczy dobrze o Luke’u, że Oskar Readmore – który dotąd nie miał zbyt wielkiej styczności z samotnym kowbojem – właśnie tak go odbiera:

Bo sprawa jest bardziej złożona. Nie ma nic złego w tym, że jakaś postać jest „dobra”. Zwłaszcza, jeśli ma trafiać zarówno do młodszych jak i starszych odbiorców. Pytanie, czy twórca zaprezentował ją tak, aby budziła sympatię.

 

W drugiej rundzie (nie podoba mi się to określenie) Wakacyjnego wyzwania musiałem obejrzeć aktorską wersję Lucky Luke’a z 2009 roku. Poniżej możecie poczytać różne, niekoniecznie uporządkowane przemyślenia na temat filmu i UWAGA – moich wygórowanych oczekiwań.

Nasze posty z wakacyjnych „zadawanek” mają pewne szczególne formy, u Meg tekst zaczyna się od wspomnienia hasła, u mnie od wypisywania całego ciągu bzdur, potem opisujemy fabułę, wrażenia i kończymy na tym, czy ponownie obejrzymy serial lub film. I tu będzie trochę inaczej...

Bo czy w ogóle muszę opisywać historię Lucky Luke’a? Esencję przygód kowboja stanowi jego samotna wędrówka przez dziki zachód oraz walka z niesprawiedliwością. W tym ujęciu historia ma wiele wspólnego z moim ukochanym samurajem Usagim Yojimbo. I to jest rzecz, za którą mogę cenić twórców zarówno jednego jak i drugiego herosa - odpowiednio prowadzona opowieść. Odpowiadając na to pytanie i tak i nie, ale o tym za chwilę.

Reżyserii aktorskiej wersji Lucky Luke’a podjął się James Huth, który jak się okazało wcześniej stworzył jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie filmów – Surfera z Nicei, ale na plus w obsadzie znaleźli się Jean Dujardin, którego mimo Surfera z Nicei lubię, zaś w rolę ojca głównego bohatera wcielił się Gabriel Corrado (Sidła miłości <3). W filmie nie zagrał też John Wayne, co warto zaznaczyć. 

I za nim zapomnę pierwszy raz miałem okazję poznać genezę tej postaci. Nigdy nie zastanawiałem się, jak Lucky Luke został kowbojem. O ile oczywiście reżyser nie wymyślił tej historii na potrzeby swojego filmu. 

 


Film wzbudził moje zainteresowanie, ale i obawy. Na dobrą sprawę nigdy wcześniej nie sięgałem po Lucky Luke’a*. Owszem, istniał on tam gdzieś w mojej świadomości, ale podobnie jak Asterix i Obelix nie był czymś, z czym koniecznie chciałem się zapoznać. I nie przez przypadek wspominam tu o dobrodusznych Galach, którzy mają wiele wspólnego z kowbojem. Oba dzieła przeszły długą drogę od komiksu, przez animację, aż po film aktorski. Przeniesienie historii z kart komiksu na ekran nie jest prostą rzeczą, o ile postaci Goscinnego dobrze odnalazły się na ekranie kinowym tak kowboj stworzony przez Morrisa już niekoniecznie.

Filmowy Lucky Luke obrał ciekawy kierunek, bo postanowił przedstawić coś na kształt kryzysu bohatera, ale żeby nie było za poważnie twórcy starali się łagodzić go poprzez różne gagi.

Przed seansem nastawiłem się na historię bardziej stonowaną, komiksową (wiem, że nie znając komiksów nie powinienem zabierać głosu), ale liczyłem na coś w klimacie Asterixa i Obelixa, Ballady o Daltonach czy nawet komiksowych kardów, których często używa Meg w swoich lipcowych tekstach o kowboju. Tam czuje się taką lekkość i spokój w tym, co chce się stworzyć. Do pełni szczęścia wystarczyłaby mi banalna historia o budowie torów, aktorskie wersje Daltonów, Dicka Diggera (nie, Meg, to się nie liczy) oraz Ming Li.

Konstrukcja filmu też nie do końca mi odpowiadała. Montaż testował moją cierpliwość i patrząc na niektóre sceny zastanawiałem się, po co, dlaczego? Drugą sprawą były nietrafione żarty. Teraz usiłuję sobie przypomnieć, czy zaśmiałem się na filmie chociaż raz. Aktorsko dobrze wypadł Billy Kid, reszta przeciętnie, Jessie James (domyślam się, że taki miał być, ale…) za bardzo. Sama opowieść była źle poprowadzona, bo nawet ja przewidziałem ogromny twist i PRAWDZIWY czarny charakter stojący za intrygą.

Moje oczekiwanie nieco wyminęły się z rzeczywistością i trochę mnie to zasmuciło. Lucky Luke nie jest postacią wymagającą wiele kombinacji - to heros niosący pomoc potrzebującym. Wierzę, że od dekad przyciąga czytelników z całego świata właśnie swoim usposobieniem i prostotą. Oczywiście nie ma nic złego w tym, aby spróbować przedstawić go inaczej, ale myślę, że reżyser Surfera z Nicei nie jest najodpowiedniejszą osobą do dźwignięcia legendy. 


Czy obejrzałbym ponownie?

Już nie mając oczekiwań względem historii pewnie tak, ale musi upłynąć trochę czasu.

 

*sam z siebie

1 komentarz:

  1. Oskar wstawia tekst przede mną? Co się dzieje?

    "I za nim zapomnę pierwszy raz miałem okazję poznać genezę tej postaci. Nigdy nie zastanawiałem się, jak Lucky Luke został kowbojem. O ile oczywiście reżyser nie wymyślił tej historii na potrzeby swojego filmu. "

    No właśnie w oryginalnych komiksach do 2009 roku raczej nie było nic na temat przeszłości Luke'a i Huth mu dorobił tę mhroczną przeszłość z zamordowanymi rodzicami. Potem powstały komiksy Kid Lucky o małym Luke'u i tam, moim zdaniem, przeszłość samotnego kowboja miała więcej sensu.

    "Lucky Luke nie jest postacią wymagającą wiele kombinacji - to heros niosący pomoc potrzebującym. Wierzę, że od dekad przyciąga czytelników z całego świata właśnie swoim usposobieniem i prostotą. Oczywiście nie ma nic złego w tym, aby spróbować przedstawić go inaczej, ale myślę, że reżyser Surfera z Nicei nie jest najodpowiedniejszą osobą do dźwignięcia legendy."

    Cieszę się, że jako laik podzielasz mój pogląd, że Huth źle zrobił "poważnego" Luke'a. Chociaż u mnie jeszcze jest kwestia tego, że miejscami wymyślał jakieś durne rzeczy... ale o tym już pisałam kilkakrotnie u siebie.

    Swoją drogą wybrałam Ci ten właśnie film (chociaż rozważałam też bardziej klasycznego "Lucky Luke'a na Dzikim Zachodzie"), bo właśnie jest to trochę poważniejsze podejście. Byłam ciekawa, co ktoś taki jak Ty - średnio zaznajomiony z samotnym kowbojem - będzie o nim sądził. I w sumie ciekawy tekst z tego wyszedł.

    OdpowiedzUsuń