Ach, te ciągnące się w nieskończoność sceny pojedynków przerywane jedynie na błyskotliwe wymiany komentarzy naszych herosów. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych rzeczy w mandze Dragon Ball Z były sekwencje walk potrafiące ciągnąć się w nieskończoność. Turnieje o tytuł Najlepszego pod Słońcem musiały rozkładać się na co najmniej dwa tomiki. Były eliminacje, zakulisowe przepychanki, walki półfinałowe oraz wielki finał, który, zdarzało się, otrzymywał własny tom. I przyszła pora na pierwszy turniej w Dragon Ball Super. Jak wypadł?
W ostatnim tomie działo się wiele. Tak wiele, że autor zdecydował się posłużyć ogromnymi skrótami - pach, pach i mamy tom drugi. Na początek, pojawiła się stara, dobra prezentacja postaci, której zabrakło w poprzednim tomiku. Manga liczy sobie sześć rozdziałów (10-15), czyli mniej niż poprzednio. Drużyna siódmego wszechświata trafia na bezimienną planetę, aby zmierzyć się z wojownikami z szóstego wszechświata. Przeciwników reprezentują Frost, czyli miła wersja Frezera, Cabba, robot-czajnik oraz tajemniczy Hit. Walki rozpoczęte w poprzednim tomie trwają. Sama kreska jest w porządku. Walki wyglądają dobrze, postaci również, tła... umówmy się, to Dragon Ball, kogo obchodzą tła? Moim prawie największym zarzutem będzie sam przebieg walk. W zasadzie nie wiem, o co chodzi. Większość ogranicza się do strategii: wyrzucić przeciwnika za ring. Rozwiązania poszczególnych pojedynków są czystą abstrakcją, bo jak inaczej nazwać walkę Vegety z robo-czajnikiem? Co, jak, kto wygrał? Tu nie ma czasu na jakieś gdybanie i ciskanie po przeciwniku jak Oddział Ginyu po Vegecie. Jedyną dramaturgię posiadała walka Cabby i saiyańskiego księcia, w której ten pierwszy uczy się, czym jest duma wojownika oraz osiąga poziom SSJ. Podsumowując turniej: po raz kolejny użyto ogromnych skutków i walki dobiegają końca nim dobrze się zaczną.Nie ma w tym żadnej frajdy. Jednak największym rozczarowaniem okazała się postać Szatana Piccolo. Moja ulubiona postać z serii została wykastrowana z charakteru. Tak, Piccolo, który walczył na śmierć i życie z Frezerem na Namek, zgodził się ponownie zjednoczyć z Wszechmogącym, aby móc pokonać Cella obawia się starcia z Frostem podczas turnieju. Panowie Akira i Toyotarou bardzo umiejętnie szachują fabułą; Piccolo pojawia się w mandze, bo kogoś Piwus musi wystawić do walki, ale nie oszukujmy się, lepiej zrobić z niego tchórza niż dać mu zbyt wiele kadrów i nie poprowadzić turnieju w taki sposób, aby Goku otwierał i zamykał imprezę. Po zakończeniu zabawy manga otwiera nową sagę, pojawia się Trunks z przyszłości. Przyszłość wygląda jeszcze gorzej niż ostatnio. Trunks był jedną z ciekawszych postaci w Sadze Androidów. Dlatego jego powrót oceniam na zdecydowany plus. Póki co podoba mi się owiany, póki co, tajemnicą koncept - zjawił się ktoś łudząco podobny do Goku, zabił Bulmę oraz dziewczynę (?) Trunksa. O co chodzi? Nikt nic nie wie... Rozczarowała mnie warstwa emocjonalna. Śmierci Bulmy nie pokazali wcale, a śmierć Mai nie obeszła specjalnie herosa. Wszystko było, bo było.
I koniec. Tomik drugi był krótki i pozostawił po sobie delikatny niedosyt. Póki co manga nie robi na mnie najlepszego wrażenia, ale jeszcze kilka tomów do finału pozostało. Na tom trzeci postanowiłem ograniczyć narzekania i skupić się na pozytywach, i kto wie? Może okaże się, że mam przed sobą najlepszy tom Dragon Ball Super?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz