Jako, że wyznacznikiem jakości dla reżysera Jimmy'ego Loweree jest zapewne
Planeta małp Tima Burtona, zaś nieznajomość Casablanca to katastrofa na miarę finału jaki zafundował nam twórca Absence. Dlatego na wszelki wypadek postanowiłem nie mieć wygórowanych oczekiwań względem filmu. Jednak z drugiej strony kocham kreatywność oraz niszowość, którą wykazują się młodzi twórcy. Loweree do takowych się zalicza, gdyż
Absence jest jego pełnometrażowym debiutem jeśli chodzi o reżyserię i scenariusz.
Ten horror z 2013 roku miał premierę w moje urodziny i stety bądź niestety to jedyna rzecz jaką mam z nim wspólną, bo poczucie estetyki kina grozy, no okej... nawet poczucie sci-fi, z pewnością różni się od zaprezentowanego przez Loweree.
Liz w niewyjaśnionych okolicznościach traci dziecko. Jakiś czas później, ona, jej mąż Rick i brat-idiota, Evan wyjeżdżają na wycieczkę do domku w górach. No i spędzają w nim czas. Tyle.
Najpoważniejszym zarzucałem wobec
Absence jest fakt, że w tym filmie dosłownie nic się nie dzieje. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, co popycha fabułę do przodu? Mamy dzień, mamy noc. Kolejny dzień i kolejną noc. Wszystko zapełniają nieciekawe dialogi, jeżdżenie samochodem w tą i z powtorem oraz posiłki w domowym zaciszu.
Od pierwszej sceny w szpitalu z zapłakaną Liz minęło sporo czasu, a ja z nadzieją wyczekuję jakichkolwiek złowieszczych momentów uchwyconych przez kamerę. Tak, twórcy zdecydowali się na starą, dobrą, a przy tym boleśnie wyświechtaną przez sequele konwencję dokumentu. Bo jak jest naturalizm to jest strasznie, a i robota sama się robi od strony technicznej, ta? Najbardziej irytuje chodzenie na skróty przez Loweree. W pewnym momencie zorientowawszy się, że film jest o niczym decyduje się poprzez jedną z postaci powiedzieć nam, że w domu dzieją się jakieś niewytłumaczalne rzeczy. Konkluzja? Po co pokazywać, jak można o nich powiedzieć? Wydarzenia są tak nadzwyczajne, straszne i niemieszczące się w głowie przeciętnemu człowiekowi, że zaginęły w setce innych wydarzeń - zwyczajnych, niestrasznych i mieszczących się w głowie przeciętnemu człowiekowi.
Na oddzielny akapit zasługuje też postać głównego bohatera, chodź tu perełko, Evanku kochany. Należy o tobie wspomnieć, bo dawno żaden osobnik nie wywołał u mnie takiej szczerej irytacji. Dorosły facet, a zachowuje się jak gimnazjalista (czy teraz jeszcze to określenie ma prawo bytu?).
Obejrzałem. Przetrwałem i zaraz po seansie do głowy przyszło mi tylko jedno pytanie...
Że to niby byli kosmici?
#OctoberMovieScreeningChallenge
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz