Do
kalendarzowej zimy zostało jeszcze kilka... naście dni, ale to dobry czas, aby
pochwalić się kolejnym z moich ulubionych filmów, którego akcja dzieje
się w miasteczku przysypanym śniegiem. Co prawda za oknem śniegu jeszcze
brakuje, ale mimo wszystko można wyczuć zbliżającą się zimę.
"The Big White" bardziej znany pod polskim tytułem "Ciało za milion" (w tym momencie muszę przyznać, że to jeden z tych filmów, których wolę posługiwać się oryginalnym tytułem, czego raczej nie robię często) powstał w 2005 roku, a jego reżyserem został Mark Mylod, którego wcześniej nie kojarzyłem z żadnym filmem.
Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku gdzieś na Alasce. Zasypana puszystym śniegiem mieścina posiada kilka lokalizacji; biuro podróży, sąsiadujące z nim budynki, kilka domów oraz wysoki biurowiec, w którym poznaje się dwójka głównych bohaterów, to ubezpieczalnia. Otóż po zaginięciu przed pięciu laty brata zadłużony po uszy Paul Barnell (Robin Williams) postanawia wyciągnąć pieniądze z polisy. Nie jest to łatwe, bo ciała brata nie odnaleziono, a więc teoretycznie żyje. I w taki sposób pieniądze przepadają.
- Ale jest nam bardzo przykro - mówi naczelny dyrektor. - Prawda, Ted?
"The Big White" bardziej znany pod polskim tytułem "Ciało za milion" (w tym momencie muszę przyznać, że to jeden z tych filmów, których wolę posługiwać się oryginalnym tytułem, czego raczej nie robię często) powstał w 2005 roku, a jego reżyserem został Mark Mylod, którego wcześniej nie kojarzyłem z żadnym filmem.
Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku gdzieś na Alasce. Zasypana puszystym śniegiem mieścina posiada kilka lokalizacji; biuro podróży, sąsiadujące z nim budynki, kilka domów oraz wysoki biurowiec, w którym poznaje się dwójka głównych bohaterów, to ubezpieczalnia. Otóż po zaginięciu przed pięciu laty brata zadłużony po uszy Paul Barnell (Robin Williams) postanawia wyciągnąć pieniądze z polisy. Nie jest to łatwe, bo ciała brata nie odnaleziono, a więc teoretycznie żyje. I w taki sposób pieniądze przepadają.
- Ale jest nam bardzo przykro - mówi naczelny dyrektor. - Prawda, Ted?
- Oczywiście - odpowiada Ted, któremu nie jest przykro, bo niby z jakiego powodu?
Tymczasem pod biurem turystycznym prowadzonym przez Paula pojawiają się dwaj nierozgarnięci gangsterzy, którzy postanowili pozbyć się ciała jakiegoś nieszczęśnika, tym samym otwierając panu Barnellowi drogę do pieniędzy z polisy brata. Paul pozoruje najpierw powrót brata, a potem jego śmierć. Wszystko komplikuje uparty agent ubezpieczeniowy, Ted Waters (Giovanni Ribisi) oraz nieoczekiwany powrót żywego i dobrze mającego się brata Paula, Raymonda (Woody Harrelson).
Wszystkie elementy filmu są na właściwych miejscach. Rzadko zdarza mi się, aby jakiś film tak bardzo spełniał moje oczekiwania. Zawsze pozostaje jakaś niedomknięta furtka, czy rzecz, którą powinno się zmienić, ale nie w tym wypadku. Tu było wszystko perfekcyjne. Pierwszą rzeczą, która mnie zachwyciła, i o której wstyd nie powiedzieć była muzyka. Piosenki po prostu wpadają w ucho. Nie ma melodii nie pasujących do tego, co dzieje się na ekranie. Chociażby początkowy motyw "Last Stop: This Town", czy "I Want To Protect You" w wykonaniu The Eels lub "Getting Away With It" (All Messed Up).
Czarna komedia to gatunek, który cenię za przewrotność. Każde działanie bohatera niesie za sobą skutki, które są trudne do przewidzenia. Czasem opłaca się podjąć ryzyko, a czasem nie. Kłaniają się chociażby postaci z filmów takich jak "Płytki grób", "Zgon na pogrzebie", czy "Jak wykończyć panią T.?", gdzie ze spokojem możemy stwierdzić, że decyzje bohaterów zawsze odbijają się na losie po tysiąc razy komplikując go.
Obsada, eh... Każdy z aktorów pasuje do swojej roli idealnie; charakter, wygląd, gesty, mowa. Żadna z postaci nie jest kreowana na ideał, nikt nie jest ponad resztą. To trochę tak jakby powrócić na "Przystanek Alaska", gdzie kochasz bohaterów za to jacy są i jak potrafią dążyć do szczęśliwego zakończenia. Ludzie są uroczy i trudno jest nie polubić ich za osobowość. Paul Barnell jest ciepły, uprzejmy i gotowy do poświęceń dla żony. Pod względem barwnej osobowości na głowę bije go Holly Hunter grająca jego żonę. Niesforna wariatka o uśmiechu dziecka żyjąca w nieświadomości (a może tylko udająca nieświadomość) wydarzeń rozgrywających się wokoło niej. Nie można zapomnieć o Teddym, który od początku daje się poznać jako bezwzględny urzędnik, a przy okazji nie potrafiący przystosować się do życia na Alasce. Nawet postaci drugoplanowe jak dziewczyna Teda, Raymond lub para pechowych gangsterów pozostawiają trwały odcisk w filmie. Przez trudno mi wyobrazić sobie brak jakiejkolwiek z tych postaci w filmie, nawet jeżeli ich wątki to tylko historie poboczne.
Mimo moich zachwytów, achów i ochów to w miasteczku jest coś, co sprawia, że ludzie chcą je opuścić. I chyba to coś więcej niż wyłącznie niska temperatura. Raymond wyjeżdża stamtąd na pięć długich lat, Paul myśli o ucieczce od problemów, która ma pomóc zarówno jemu jak i jego żonie, samą Margaret Barnell poznajemy w momencie, gdy w piżamie biegnie po śniegu w stronę granicy miasta, zaś jedyną rzeczą, która trzyma tam Teda jest praca i chęć awansu. Wielka biel, nic, pustka - tyle oferuje miejsce akcji.
Bardzo podobały mi się relacje Barnellów oraz Tedda i Tiffany. Ich związki pokazują, że każda miłość wymaga innego traktowania. Są mężczyźni, którzy bardzo kochają kobiety i są panie, które... Nie są do końca szczęśliwe. Dlaczego? Bo ich partnerzy poniekąd rozmijają się z ich oczekiwaniami.
Ciekawym motywem jest również zachowanie pani Barnell. Co tak naprawdę dolega Margaret? Choruje na zespół Touretta, czy buntuje się przeciwko normalności? Sama teoria jej choroby jest kilkakrotnie podważana, a to przez Gary'ego (Tim Blake Nelson), wątpliwości Paula lub pismo lekarza. W takim razie czym zostało wywołane zachowanie Margaret? Myślę, że po części wina leży po stronie jej męża. Paul kocha żonę, ale jedynie w sferze emocjonalnej. Nie widać, aby pragnął jej jako kobiety, a bardziej jest dla niej ojcem, opiekunem. Być może tajemnicza choroba bierze się właśnie z braku fizycznej bliskości? Raymond kpi z brata, że nie mają dzieci, sama Margaret w swoich "tikach" często wykrzykuje słowa kojarzące się z seksem, a widząc za oknem młodego renifera pyta: "Gdzie jest twoja mamusia, malutki?".
W związku młodych sytuacja jest odwrotna. Ted i Tiffany wyglądają razem jak na obrazku: dwie niemal dziecięce buzie, których lepiej nie można było dobrać. Bliskość fizyczna nie jest problemem, ale gdzie jest duchowość na jaką nalega dziewczyna? Ted jest realistą, nie wierzy w bajki, komedie romantyczne i czułe wyznania, a wspólne spędzanie czasu sprowadza się do łóżka, gry w golfa i jedzenia pizzy. Ted nie potrafi rozmawiać z Tiffany uczuciach, czy rozwiązywać testów z cyklu: "Jak udany związek tworzycie" z kolorowych czasopism. Ona wierzy w szczęśliwe zakończenia i podręcznikowe związki. Jako telefoniczna wróżka bez przerwy mówi o tym swoim klientom i pomimo sarkazmu chłopaka, jego obojętności walczy i kocha go, bo to "miłość jej życia".
Bohaterowie udowadniają, że dobro można znaleźć wszędzie. Nawet na nieskazitelnej, zimnej bieli. Gary nie jest porywaczem, a zwyczajnym facetem jakich spotykasz na ulicy, Raymond potrafi być dobrym bratem, Tiffany (Alison Lohman) nie jest naiwna, a zakochana i w końcu Ted nie jest podły, a zagubiony w nieżyczliwym dla siebie świecie. Mam nadzieję, że po napisach końcowych wszystko się ułoży. Wycieczka państwa Barnell będzie na tyle udana, że przypomną im się wspaniałe czasy, zaś Ted przyznaje, że powoli zaczyna przyzwyczajać się do Alaski, a jego spacer z Tiffany w stronę słońca musi być znakiem, że będą żyć długo i szczęśliwie. I ja mam taką nadzieję.
The Big White
Reżyser: Mark Mylod
Gatunek: Czarna komedia
Tymczasem pod biurem turystycznym prowadzonym przez Paula pojawiają się dwaj nierozgarnięci gangsterzy, którzy postanowili pozbyć się ciała jakiegoś nieszczęśnika, tym samym otwierając panu Barnellowi drogę do pieniędzy z polisy brata. Paul pozoruje najpierw powrót brata, a potem jego śmierć. Wszystko komplikuje uparty agent ubezpieczeniowy, Ted Waters (Giovanni Ribisi) oraz nieoczekiwany powrót żywego i dobrze mającego się brata Paula, Raymonda (Woody Harrelson).
Wszystkie elementy filmu są na właściwych miejscach. Rzadko zdarza mi się, aby jakiś film tak bardzo spełniał moje oczekiwania. Zawsze pozostaje jakaś niedomknięta furtka, czy rzecz, którą powinno się zmienić, ale nie w tym wypadku. Tu było wszystko perfekcyjne. Pierwszą rzeczą, która mnie zachwyciła, i o której wstyd nie powiedzieć była muzyka. Piosenki po prostu wpadają w ucho. Nie ma melodii nie pasujących do tego, co dzieje się na ekranie. Chociażby początkowy motyw "Last Stop: This Town", czy "I Want To Protect You" w wykonaniu The Eels lub "Getting Away With It" (All Messed Up).
Czarna komedia to gatunek, który cenię za przewrotność. Każde działanie bohatera niesie za sobą skutki, które są trudne do przewidzenia. Czasem opłaca się podjąć ryzyko, a czasem nie. Kłaniają się chociażby postaci z filmów takich jak "Płytki grób", "Zgon na pogrzebie", czy "Jak wykończyć panią T.?", gdzie ze spokojem możemy stwierdzić, że decyzje bohaterów zawsze odbijają się na losie po tysiąc razy komplikując go.
Obsada, eh... Każdy z aktorów pasuje do swojej roli idealnie; charakter, wygląd, gesty, mowa. Żadna z postaci nie jest kreowana na ideał, nikt nie jest ponad resztą. To trochę tak jakby powrócić na "Przystanek Alaska", gdzie kochasz bohaterów za to jacy są i jak potrafią dążyć do szczęśliwego zakończenia. Ludzie są uroczy i trudno jest nie polubić ich za osobowość. Paul Barnell jest ciepły, uprzejmy i gotowy do poświęceń dla żony. Pod względem barwnej osobowości na głowę bije go Holly Hunter grająca jego żonę. Niesforna wariatka o uśmiechu dziecka żyjąca w nieświadomości (a może tylko udająca nieświadomość) wydarzeń rozgrywających się wokoło niej. Nie można zapomnieć o Teddym, który od początku daje się poznać jako bezwzględny urzędnik, a przy okazji nie potrafiący przystosować się do życia na Alasce. Nawet postaci drugoplanowe jak dziewczyna Teda, Raymond lub para pechowych gangsterów pozostawiają trwały odcisk w filmie. Przez trudno mi wyobrazić sobie brak jakiejkolwiek z tych postaci w filmie, nawet jeżeli ich wątki to tylko historie poboczne.
Mimo moich zachwytów, achów i ochów to w miasteczku jest coś, co sprawia, że ludzie chcą je opuścić. I chyba to coś więcej niż wyłącznie niska temperatura. Raymond wyjeżdża stamtąd na pięć długich lat, Paul myśli o ucieczce od problemów, która ma pomóc zarówno jemu jak i jego żonie, samą Margaret Barnell poznajemy w momencie, gdy w piżamie biegnie po śniegu w stronę granicy miasta, zaś jedyną rzeczą, która trzyma tam Teda jest praca i chęć awansu. Wielka biel, nic, pustka - tyle oferuje miejsce akcji.
Bardzo podobały mi się relacje Barnellów oraz Tedda i Tiffany. Ich związki pokazują, że każda miłość wymaga innego traktowania. Są mężczyźni, którzy bardzo kochają kobiety i są panie, które... Nie są do końca szczęśliwe. Dlaczego? Bo ich partnerzy poniekąd rozmijają się z ich oczekiwaniami.
Ciekawym motywem jest również zachowanie pani Barnell. Co tak naprawdę dolega Margaret? Choruje na zespół Touretta, czy buntuje się przeciwko normalności? Sama teoria jej choroby jest kilkakrotnie podważana, a to przez Gary'ego (Tim Blake Nelson), wątpliwości Paula lub pismo lekarza. W takim razie czym zostało wywołane zachowanie Margaret? Myślę, że po części wina leży po stronie jej męża. Paul kocha żonę, ale jedynie w sferze emocjonalnej. Nie widać, aby pragnął jej jako kobiety, a bardziej jest dla niej ojcem, opiekunem. Być może tajemnicza choroba bierze się właśnie z braku fizycznej bliskości? Raymond kpi z brata, że nie mają dzieci, sama Margaret w swoich "tikach" często wykrzykuje słowa kojarzące się z seksem, a widząc za oknem młodego renifera pyta: "Gdzie jest twoja mamusia, malutki?".
W związku młodych sytuacja jest odwrotna. Ted i Tiffany wyglądają razem jak na obrazku: dwie niemal dziecięce buzie, których lepiej nie można było dobrać. Bliskość fizyczna nie jest problemem, ale gdzie jest duchowość na jaką nalega dziewczyna? Ted jest realistą, nie wierzy w bajki, komedie romantyczne i czułe wyznania, a wspólne spędzanie czasu sprowadza się do łóżka, gry w golfa i jedzenia pizzy. Ted nie potrafi rozmawiać z Tiffany uczuciach, czy rozwiązywać testów z cyklu: "Jak udany związek tworzycie" z kolorowych czasopism. Ona wierzy w szczęśliwe zakończenia i podręcznikowe związki. Jako telefoniczna wróżka bez przerwy mówi o tym swoim klientom i pomimo sarkazmu chłopaka, jego obojętności walczy i kocha go, bo to "miłość jej życia".
Bohaterowie udowadniają, że dobro można znaleźć wszędzie. Nawet na nieskazitelnej, zimnej bieli. Gary nie jest porywaczem, a zwyczajnym facetem jakich spotykasz na ulicy, Raymond potrafi być dobrym bratem, Tiffany (Alison Lohman) nie jest naiwna, a zakochana i w końcu Ted nie jest podły, a zagubiony w nieżyczliwym dla siebie świecie. Mam nadzieję, że po napisach końcowych wszystko się ułoży. Wycieczka państwa Barnell będzie na tyle udana, że przypomną im się wspaniałe czasy, zaś Ted przyznaje, że powoli zaczyna przyzwyczajać się do Alaski, a jego spacer z Tiffany w stronę słońca musi być znakiem, że będą żyć długo i szczęśliwie. I ja mam taką nadzieję.
The Big White
Reżyser: Mark Mylod
Gatunek: Czarna komedia
Informacje | |
Tytuł | pl. Ciało za milion oryg. The Big White |
Reżyser | Mark Mylod |
Gatunek | Czarna komedia |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Kanada, Niemcy, USA, Nowa Zelandia |
Ulubiony bohater | Margaret Barnell (Holly Hunter) |
Ulubiony cytat | Rozmowa Teda i Tiffany: - Dlaczego powinnam pójść z tobą? - Bo jeżeli nie pójdziesz to ja też zostanę i będę na siebie zły, a potem zerwiemy na dobre. Jakkolwiek moje życie jest złe w tym momencie, to sprawi, że będzie milion razy gorsze. |
Ulubiona scena | Bieg po
śniegu. To zagadkowa scena z początku filmu. Pierwszy raz pojawia się Margaret. Dokąd biegnie? Dlaczego? Ucieka przed kimś? |
Zwiastun | Klik |